Catherine George - Ogrodnik czarodziej, ● Harlequin Romance
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Catherine George
Ogrodnik czarodziej
Tłumaczyła Halina Kilińska
Rozdział 1
Zrobiło się ciepło, a nawet upalnie i po długiej, deszczowej wiośnie nastało prawdziwe,
piękne lato. Imogen Lambert powitała je z radością, lecz upały prędko dały się jej we znaki.
Praca w ogrodzie w palących promieniach słońca coraz bardziej ją wyczerpywała. Teoretycznie –
uwielbiała ogrody, ale w praktyce. .. Jak wszystko inne, tak i ogrody różnią się diametralnie w
teorii i w praktyce. Imogen spędziła dzieciństwo i wczesną młodość w Londynie, w kamienicy,
wokół której nie było ani skrawka zieleni. Po ślubie przeniosła się do męża. Państwo
Lambertowie mieli niewielkie patio; posadzone tam rośliny tworzyły jedyny ogród, jaki Imogen
znała z bliska. Lubiła zieleń, więc ogromnie się ucieszyła, gdy mąż postanowił kupić dom na wsi.
W marzeniach widziała z okien bujną roślinność, owoce w sadzie, obsypane kwiatami krzewy,
trawnik ze stokrotkami. Teraz zaczynała żałować, że marzenia się spełniły i w dodatku ma
więcej, niż chciała.
Kupili dom wczesną jesienią, gdy dobrze utrzymany ogród powoli szykował się do snu
zimowego. Pośrednik zachłystywał się, wychwalając uroki ogrodu i okazało się, że w tym
wypadku wyjątkowo mówił prawdę. Imogen ogarnął zachwyt, gdy wczesną wiosną pokazały się
urocze kępy przebiśniegów, dorodne żonkile oraz śliczne dzwonki. Potem ogród zaczął wymagać
coraz większego nakładu pracy i zanosiło się na to, że pochłonie cały czas i wszystkie siły
właścicielki.
Doszła do końca trawnika, wyłączyła kosiarkę i wierzchem dłoni otarła spocone czoło.
Skoszoną trawę rzuciła na kompost, po czym odstawiła kosiarkę do szopy.
Przed odejściem niechętnym okiem spojrzała na najbliższe rabaty. Jej wymarzony ogród
zdobiły piękne kwiaty i dorodne krzewy, natomiast w tym królowało zielsko. Usychające liście
żonkili szpeciły grządki, róże były oblepione mszycami, łubin marniał od jakiejś zarazy, a po
ostrożkach łaziły ślimaki.
Poczuła, że traci zapał do pracy i zgarbiona ze zmęczenia przysiadła na ławce, którą Philip
kupił w dniu, gdy formalnie został właścicielem domu. Na wspomnienie męża jej serce wypełnił
żal i gniew, które często ją ogarniały, gdy o nim myślała.
Zacisnęła pięści, zdecydowana, że się nie podda zniechęceniu. Postanowiła, że odłoży
pielenie do wieczora, umyje się i pójdzie do sklepu. Tam wywiesi ogłoszenie, że poszukuje
kogoś, kto zajmie się jej ogrodem. Prace remontowe w domu dobiegły końca, więc teraz należało
doprowadzić ogród do stanu, w którym spodoba się kolejnemu nabywcy. Coraz wyraźniej
zdawała sobie sprawę, że musi sprzedać dom. Gdyby Philip żył, ze względu na niego starałaby
się przyzwyczaić do nowych warunków i wtopić w miejscową społeczność. Po jego śmierci nie
umiała sobie poradzić z samotnością. Nie odpowiadało jej życie na wsi, w domu położonym na
końcu drogi, z dala od wszystkich i wszystkiego.
Otrząsnęła się ze wspomnień i poszła do domu, gdzie przygotowała sobie kąpiel. Wyciągnęła
się w starej wannie, pamiętającej czasy królowej Wiktorii, i zamknęła oczy. Po półgodzinnym
relaksie poczuła się odświeżona i miała lepszy nastrój.
Posmarowała zaczerwienioną twarz emulsją, którą dostała od męża. Skrzywiła się
niezadowolona, że wszystkie jej myśli nadal krążą wokół zmarłego.
Przeszła do sypialni. Na środku stało małżeńskie łóżko z zagłówkiem ozdobionym aniołami.
Philip nabył zagłówek za duże pieniądze w małym antykwariacie, nie podejrzewając, że żona nie
przepada za tego typu ozdobami. Po jego śmierci znienawidziła anioły za to, że wybrał ich
towarzystwo, a ją zostawił samą.
Londyński dom Philipa był elegancki, w pełni urządzony, więc bardzo niewiele w nim
zmieniła. Natomiast Beech Cottage w dużym stopniu urządziła według własnego gustu. Do
sypialni wybrała wszystko oprócz irytujących aniołów. Tutaj najczęściej ogarniała ją tęsknota za
niespokojną, pełną energii obecnością męża. Było to o tyle nielogiczne, że razem przyjeżdżali na
wieś bardzo rzadko. Oblała się szkarłatnym rumieńcem, gdy pomyślała, że wciąż najbardziej
tęskni za mężem podczas samotnych nocy, chociaż to nie przystoi nieutulonej w żalu wdowie.
Energicznie zaczęła szczotkować włosy, jakby w ten sposób chciała usunąć niestosowne
myśli. Związała włosy na karku, przypudrowała policzki i nos i przyjrzała się sobie krytycznie.
Philip zachwycał się kolorem jej oczu i twierdził, że są jak mokry mech, ale po jego śmierci
zrobiły się czerwone. Zirytowała się, że znowu myśli o nim, chociaż tyle razy postanawiała, że
nie będzie go opłakiwać. Pogroziła sobie palcem.
Wyjęła z szafy powiewną, bawełnianą suknię w żółte i białe kwiatki na liliowym tle. Zanim
ją włożyła, uświadomiła sobie, że od dawna nie nosiła sukni. Do sklepu chodziła w eleganckich
spodniach i bluzkach, a po domu najchętniej w starych dżinsach i swetrach. Tego dnia zapragnęła
czegoś innego.
Gdy wyszła za próg domu, uderzyło ją takie gorąco, że natychmiast się cofnęła. Zawróciła
po słomkowy kapelusz, który mąż przywiózł kiedyś z Wenecji. Znowu Philip!
Pomyślała, że najwyższy czas, aby przestała wspominać go od rana do wieczora. Pamiętała
opinię, że wdowi welon, który zresztą wyszedł z mody, nie zdobi kobiety trzydziestoletniej. Coś
schwyciło ją za gardło. Trzydzieści dwa lata! Gdzie podziała się ostatnia dekada?
Rozsądek podpowiadał, że nie warto rozmyślać o przeszłości, lecz trzeba znaleźć sposób na
to, aby przyszłość uczynić znośną. Wiedziała, że nie powinna bezcelowo chodzić z kąta w kąt po
Beech Cottage; Philip by tego nie pochwalał. Do licha, znowu on! Dość tego! – pomyślała ze
złością.
Starannie zamknęła dom i wyszła na drogę wijącą się wśród żółtych pól, z których dolatywał
upajający zapach. Nad głową miała zielony baldachim liści. Idąc wolnym krokiem, układała listę
potrzebnych rzeczy.
Sklep w Abbots Munden był duży i świetnie zaopatrzony, więc rzadko wybierała się po
zakupy gdzieś dalej. W środku zastała kilka osób, którym uprzejmie się ukłoniła. Wybrała
potrzebne warzywa, młode ziemniaki, brzoskwinie oraz bochenek chleba ze spieczoną skórką i
podeszła do lady, za którą stał właściciel. Jennings zważył ćwierć kilo apetycznie wyglądającej
szynki, po czym podał trzy kawałki sera do spróbowania. Imogen wybrała gloucester i dopiero
teraz powiedziała:
– Szukam ratunku i liczę, że pan mi pomoże.
– Bardzo chętnie, o ile będę mógł.
– Nie radzę sobie z ogrodem, bo błyskawicznie zarasta zielskiem, to ponad moje siły –
wyjaśniła. – Czy zna pan kogoś, kto mógłby się nim zająć? A jeśli nie, to czy – mogę w pańskim
sklepie zostawić wiadomość, że szukam pomocnika?
– Oczywiście. – Po namyśle sklepikarz dodał: – Coś pani doradzę. Jeśli pójdzie pani okrężną
drogą, dojdzie do Camden House. Dom należy do pani Sargent, która akurat bawi u córki w
Stanach. Jej ogrodem zajmuje się Sam Harding i o tej porze powinien tam być. Może on panią
poratuje. A jeśli nie, wtedy popytam wśród klientów i znajdziemy kogoś innego.
Imogen podziękowała, pożegnała się i skręciła na drogę, biegnącą przez środek wioski.
Abbots Munden. Ciągnęła się ona u podnóża ostatniego pasma wzgórz Cotswold i
prawdopodobnie tylko dzięki takiemu położeniu w znacznym stopniu zachowała swój dawny
charakter. Większość domów z miodowego piaskowca pochodziła z szesnastego i siedemnastego
wieku. Wioskę przecinała płytka, szeroka rzeczka i drewniane kładki nad nią dodawały uroku
sielskiej scenerii.
W związku z tym, że Abbots Munden leżała daleko od autostrady, jak dotąd nie przybrała
bezdusznego wyglądu innych uroczych zakątków, tłumnie odwiedzanych przez turystów. W
samym środku wsi, pośród starych chat i nowszych domów, wznosiły się ruiny normandzkiego
zamku. W kościele można było podziwiać nieliczne normandzkie fragmenty, które szczęśliwie
się zachowały mimo wielokrotnych przeróbek świątyni.
Camden House sąsiadował z kościołem. Imogen weszła przez bramę na żwirowy podjazd,
prowadzący do domu podobnego do innych przy Mili Lane, tyle że większego i bardziej
nieregularnego, z wieloma facjatkami.
Ściany domu ginęły pod wistarią i pnącymi, kremowymi różami. Ścieżki były wysypane
jasnymi kamykami, a na pięknie utrzymanych rabatach białoróżowe łubiny sąsiadowały z
goździkami brodatymi i margerytkami. Trawa wyglądała jak zielony aksamit i nigdzie nie było
ani jednego źdźbła zielska.
Imogen rozejrzała się w poszukiwaniu tego, który dbał o ów ideał i dostrzegła furtkę w
kamiennym murze. Domyśliła się, że prowadzi do ogrodu na tyłach domu. Nie była pewna, czy
wypada tam iść, lecz gdy pomyślała o zielsku u siebie, odrzuciła wątpliwości i poszła dalej. Za
furtką znalazła się jakby w raju. Drewnianą altankę oplatał gąszcz upojnie pachnących róż. Obok
idealnie utrzymanego trawnika znajdował się kort tenisowy, otoczony krzewami i drzewami, za
którymi prześwitywał ogród warzywny. Usłyszała dochodzące stamtąd odgłosy pracy.
Czuła się jak intruz, lecz mimo to nie zawróciła. Gdy minęła ostatni krzew, zobaczyła
półnagiego, czarnowłosego ogrodnika, który gracował grządkę fasoli. Miał na sobie połatane
dżinsy, traperki, grube rękawice i czerwoną apaszkę, przewiązaną na czole. Jego muskularny,
mocno opalony tors lśnił w słońcu. Imogen zaskoczyło, że mężczyzna jest młodszy, niż się
spodziewała. Pracował z energią i wprawą, które wzbudziły w niej zazdrość. Od razu rzucało się
w oczy, że jest fachowcem.
Chrząknęła, lecz zapracowany ogrodnik nawet nie drgnął. Gdy nie zareagował również na
głośne powitanie, przyjrzała mu się uważniej i zobaczyła, że ma na uszach słuchawki.
Podeszła więc na tyle blisko, aby znaleźć się w jego polu widzenia. Mężczyzna gwałtownie
się wyprostował i oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia. Bez słowa patrzył na zjawę w
słomkowym kapeluszu, ciemnych okularach i powiewnej sukni. Imogen uśmiechnęła się, chociaż
była bardziej zaskoczona niż on. Spodziewała się zastać ogrodnika w starszym wieku, a
tymczasem miała przed sobą młodego, świetnie zbudowanego mężczyznę, który obrzucił ją
zachwyconym spojrzeniem, pospiesznie zdjął rękawicę i wyłączył walkmana.
– Dzień dobry. Pan Harding? – zapytała speszona.
– Niestety, nie. – W opalonej, spoconej twarzy błysnęły olśniewająco białe zęby. – Zwichnął
rękę, więc go zastępuję. Wedle ścisłych instrukcji... Czym mogę pani służyć?
Imogen zrobiła zmartwioną minę.
– Ogród dziczeje mi niezależnie od tego, ile w nim haruję i bardzo potrzebuje fachowej ręki.
Dowiedziałam się, że może pan Harding zechce mi pomóc, ale widzę, że mam pecha. Chyba że
pan zna kogoś, kto mnie wybawi z kłopotu.
– Ja sam mógłbym – powiedział mężczyzna po krótkim namyśle. – Nie jestem fachowcem w
ścisłym tego słowa znaczeniu, ale mam sporą praktykę. Chętnie doprowadzę pani ogród do
porządku. Moglibyśmy umówić się na jakiś tydzień, dwa, zanim znajdzie się ktoś na stałe.
Oczywiście, jeśli to pani odpowiada.
Rozpogodziła się i spojrzała na młodego człowieka z wdzięcznością.
– Naprawdę? To byłoby wybawienie, panie...
– Gabriel.
– Kiedy zechce pan przyjść, panie Gabrielu?
– Proszę mi mówić po imieniu. Może być jutro?
– Doskonale. Nazywam się Imogen Lambert i mieszkam w Beech Cottage przy końcu Glebę
Lane.
Zauważyła, że pod wpływem jej słów mężczyzna zmienił się na twarzy. Podświadomie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]