Capek Karel - Krakatit,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KAREL CAPEK
KRAKATIT
Z JĘZYKA CZESKIEGO PRZEŁOŻYŁA EMILIA W«WICTA
TYTUŁ ORYGINAŁU „KRAKATIT”
OSTRZEŻENIE
Karela Čapka przedstawiać w Polsce nie trzeba. Jego twórczość jest u nas obecna od lat
pięćdziesięciu i zawsze cieszyła się dużym uznaniem, stąd też często wystawiano jego dramaty,
tłumaczono książki i komentowano utwory*. Warto powracać do mądrych i świetnie napisanych
powieści, opowiadań i szkiców Čapka, które oddają wiernie klimat epoki, w jakiej powstały, lecz
także stały się nieraz zdumiewająco trafnym przewidywaniem przyszłości, już teraz potwierdzonej
przez wydarzenia dziejowe i odkrycia naukowe. Poza tym niewiele straciły na uroku nowości,
zachwycając dodatkowo mistrzowskim stylem.
Powieść Krakatit (1924) bardzo szybko zwróciła uwagę naszych wydawców, bowiem już w 1926
roku ukazała się w tłumaczeniu Władysława Mergela i to w ramach warszawskiej Biblioteki Dzieł
Wyborowych. Nowy, bardzo dobry przekład powieści, dokonany przez Emilię Witwicką, ukazał
się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w 1960 roku. Krakatit staje się powieścią
klasyczną w swoim gatunku i jej wznawianie, biorąc pod uwagę walory ideowe i artystyczne, jest
celowe.
Dość trudno zadowalająco zdefiniować rodzaj powieści jaki reprezentuje Krakatit, ponieważ
utwór łączy różne odmiany powieściowe. Niewątpliwie należy do powieści fantastyczno–
naukowych, lecz także ma cechy powieści kryminalnej, przygodowej i sensacyjnego dreszczowca.
Sekretem talentu Ćapka pozostaje umiejętne korzystanie z tych różnorodnych propozycji
narracyjnych, zespolenie ich w organiczną całość, atrakcyjną dla czytelnika. Trzeba tu dodać, że
pisarz czeski miał wielki dar uszlachetniania i nobilitacji gatunków literackich, uchodzących w
jego czasach, a nawet dzisiaj, za mniej wartościowe w porównaniu na przykład z powieścią
społeczną, historyczną, czy psychologiczną. Takie powieści Ćapka, jak Fabryka absolutu, Krakatit i
Inwazja jaszczurów, mogą zadowolić wybredny smak znawców literatury oraz masowych
odbiorców. To chyba wielka pochwała.
W powieści Krakatit ważne miejsce zajmuje odpowiedzialność człowieka za własne dzieło.
Osoba inżyniera Prokopa jest modelowana na wzór wielkiego uczonego i odkrywcy Alfreda
Bernharda Nobla. Bohater powieściowy posiadł umiejętność wyzwalania z materii energii o
olbrzymiej sile, którą nazwał krakatitem. Na akcję utworu składają się zabiegi różnych potęg, by
posiąść sekret produkcji tajemniczej energii. Rywalizują między sobą liczne koncerny zbrojeniowe,
chcąc podporządkować sobie Prokopa i jego odkrycie. Čapek ukazał mechanizm działania
kierowniczych ośrodków gospodarki kapitalistycznej, a zarazem ośrodków władzy. Przedstawił
ponury obraz drapieżnej konkurencji i bezwzględności w dążeniu do opanowania świata. Bo w tych
zabiegach o krakatit nikt nie myślał o wykorzystaniu go dla dobra całej ludzkości, lecz chodziło o
pognębienie przeciwnika, o rozszerzenie swojej przestrzeni życiowej. Wydaje się, że mamy prawo
użyć tu złowieszczego określenia Lebensraum, ponieważ Čapek ze szczególnym naciskiem
wskazywał w powieści na militaryzm niemiecki jako wielkie niebezpieczeństwo dla świata.
Szacunek i podziw budzi to wczesne ostrzeżenie, jak również zdolność przewidywania faktów
naukowych i politycznych — w tym wypadku łączących się z ujarzmieniem energii atomowej i
walką o monopol tej przerażającej broni. Powieściowy uczony i wynalazca nie powtórzył błędu
Nobla, nie ujawnił nikomu wzorów produkcji krakatitu. Stało się tak dzięki temu, że inżynier
Prokop nie zatracił instynktu życiowego, nie odizolował się od świata, nie oddał wyłącznie
„czystej” nauce, bez zwracania uwagi, jakie zastosowanie znajdą jego odkrycia. Zwycięstwo
odniosła podstawa etyczna.
Zakończenie powieści jest znamienne dla humanizmu Čapka. Pisarz czeski był rzecznikiem
„małych ludzi”, zwyczajnych, którzy chcą żyć spokojnie, uczciwą pracą budować swoją
egzystencję i właściwie poprzestawać na małym. Taki ideał szczęścia był mu szczególnie
sympatyczny. Gdy więc Prokop w zawierusze intryg i przemocy traci dokumentację swego
krakatitu i nie jest w stanie odtworzyć spalonych formuł, wówczas spotyka na swej drodze
staruszka, uosobienie doświadczenia i mądrości, który pociesza go po stracie, wskazując na
możliwość pożytecznej pracy, chociaż na mniejszą skalę. Čapek sugeruje, że wielką wartość ma
przede wszystkim mrówcza praca codzienna. Ten swój pogląd uzasadnił szerzej po latach w
powieści Pierwsza brygada (1937), zajmując się problemem bohaterstwa. Zrelatywizował w niej
obiegowe pojęcie bohaterstwa, wielkim uznaniem natomiast obdarzył pracę bezimiennych
górników. Szkoda, że Pierwsza brygada dotąd nie doczekała się przekładu na język polski.
Na tle literatury czeskiej, a nawet i światowej początku lat dwudziestych, takie powieści Čapka
jak Fabryka absolutu i Krakatit były nowością. Pamiętajmy, że właśnie dożywał swoich dni
modernizm ze swoją symboliką, głębiami, nastrojowością, problemami „ponadczasowymi” i
histerycznym psychologizmem w rodzaju Stanisława Przybyszewskiego. Čapek zerwał z
pretensjonalnym estetyzmem swoich poprzedników. Obrał za swój gatunek typ powieści
dziennikarskiej, zaspokajający potrzebę nowoczesności. Doszedł u niego do głosu futurystyczny
kult techniki oraz ekspresjonistyczny rozmach i intensywność wyrazu. Skierował uwagę
czytelników ku nauce i futurologii — nietkniętej niemal sferze wyobraźni ludzkiej. Miejsce
przewrażliwionych, nieszczęśliwych kochanków zajęli nowi bohaterowie: inżynierzy, uczeni,
ludzie pracy.
Naturalnie, to wtargnięcie nauki i wizji przyszłego świata do literatury łączy się ze zdobyczami
nauk ścisłych w XX wieku oraz niebywałym rozwojem cywilizacji technicznej. Wielkie odkrycia
Alberta Einsteina, Ernesta Rutherforda i Marii Curie–Skłodowskiej zaczęły rozpalać wyobraźnię
artystów. Przyroda, tematyka wiejska, zagadnienia osobiste — eksploatowane przez pisarzy od
wieków — ustąpiły nowym problemom. Čapek był uważnym obserwatorem, usiłował przeniknąć,
ku czemu zmierza świat i co mu może zgotować nowa cywilizacja techniczna. Fascynowały go
wynalazki i gwałtowna inwazja maszyn, ale budziły zarazem lęk, gdy znajdą się one w dyspozycji
ludzi pozbawionych skrupułów, gdy rozwojowi technicznemu nie będzie towarzyszyć kultura
humanistyczna i wrażliwość etyczna. Dlatego też jego dramat o robotach pt. R.U.R. i powieść
Krakatit należy traktować jako wyraz zaniepokojenia o losy świata.
Krakatit dość wyraźnie wskazuje na mistrzów Karela Čapka. Nie chodzi tu rzecz jasna o
wykazywanie jakichś wpływów, lecz o zwrócenie uwagi na pokrewieństwo stylu, smaku
artystycznego i gatunków literackich. Čapek lubił pisarzy angielskich i wiele cech ich pisarstwa
przyswoił literaturze czeskiej. Jego zwięzłe, błyskotliwe dialogi iskrzące się paradoksami
przypominają George’a Bernarda Shawa, fantastyka znajdowała podniety w twórczości Herberta
George’a Wellsa, forma powieści kryminalnej wiele zawdzięcza lekturom Edgara Wallace’a i
Conana Doyle’a; pogodny moralizm bez nudnego kaznodziejstwa jest wspólny z Gilbertem
Keithem Chesterthonem. Zachwycał Čapka angielski rodzaj humoru, którym i on zabłysnął w
szeregu swych utworów. Warto przytoczyć charakterystykę Wellsa, jaką dał autor Krakatitu,
bowiem z powodzeniem możemy ją odnieść do samego Čapka, w każdym razie dowiadujemy się z
niej, jakie wartości cenił sobie pisarz czeski:
„Jest wyjątkowy wśród pisarzy i myślicieli współczesnych dlatego, że jest tak niezwykle
uniwersalny; jako pisarz łączy utopijną fikcję i fantastyczność z dokumentalnym realizmem i
niezmierną erudycją książkową; jako myśliciel i interpretator zjawisk opanował z godną podziwu
gruntownością i oryginalnością dzieje świata, nauki przyrodnicze, ekonomię i politykę. Ani nauka,
ani filozofia nie poważy się obecnie na tak Arystotelesowską syntezę całej współczesnej wiedzy i
rekonesans w przyszłość, jak pisarz Wells; moglibyśmy powiedzieć, że w sensie Komenskiego jest
najbardziej wszechstronnym umysłem naszych dni. Ale prócz tego Wells nie jest duchem, który
chce tylko poznać i zharmonizować wiedzę ludzką; służy mu dna jedynie za punkt wyjścia do
postępowej przebudowy ludzkich praw i zadań. Ten najgłębszy znawca jest równocześnie jednym z
najgorliwszych reformatorów ducha ludzkiego — nie stał się dogmatycznym wodzem i prorokiem,
lecz poetyckim drogowskazem w przyszłość. Nie nakazuje nam, co mamy robić, lecz tylko
wskazuje, dokąd możemy zmierzać, jeśli wykorzystamy rozumnie wszystko, czego nas uczy
historia i świat materialny”*.
Jakże wiele tu myśli przewodnich z twórczości samego Čapka! Autor Krakatitu wyeksponował te
cechy pisarstwa Wellsa, które go łączą z pisarzem angielskim.
Bardzo trafny podtytuł dała Halina Janaszek–Ivaničkova swej monografii: Karol Čapek, czyli
dramat humanisty (Warszawa 1962). Rzeczywiście, zarówno Krakatit, jak i szereg innych utworów
Čapka, zajmuje się zagrożeniem ideałów demokratycznych i filozoficznych autora. Pisarz zmagał
się z relatywizmem, który opanował jego umysł. Do końca życia nie udało mu się przezwyciężyć
całkowicie relatywizmu poznawczego, natomiast w zakresie podstawowych wartości moralnych
odrzucił relatywizm już w Krakaticie: to, co nie służy dobru ogólnemu, jest złe, trzeba walczyć z
egoizmem jednostek i zorganizowanych grup. Również późniejszy dramat Matka (1938)
potwierdza, że Čapek uznawał istnienie wartości niepodważalnych — w pamiętnym roku układu
monachijskiego zaliczył do nich obronę bytu narodowego. W każdym razie o czternaście lat
wcześniejsza powieść Krakatit niedwuznacznie określała pisarza jako pacyfistę i obrońcę prawa
ludu do spokojnej egzystencji. Dzisiaj z goryczą możemy stwierdzić, że łatwiej bez porównania
było zażegnać katastrofę, która zarysowała się w planie powieściowym, niż katastrofę rzeczywistą,
bowiem baśń z dreszczem przerażenia snuł człowiek szlachetny. W niecały rok po śmierci Čapka
rozgorzała wielka wojna światowa, zakończona użyciem „krakatitu” — bomby atomowej.
Krakatit, ta wielowarstwowa powieść współczesna, może być uznana także za baśń szczególnego
rodzaju, tak ją przede wszystkim zinterpretowała Halina Janaszek–Ivaničkova. Jako baśń
przekazuje prawdę nie starzejącą się: skarbu trzeba strzec, by się nie dostał w ręce niepowołane. A
skarbem w różnych czasach bywają różne wartości, różne sprawy. Na myśl o baśni oprócz idei
przewodniej naprowadza w Krakaticie również sztafaż wielu wydarzeń. Nie brak tu księżniczki
tatarskiej, dziwnego pałacu, a nawet samo piekło otwiera swoje podwoje. Charakter ludzi, jak w
każdej bajce, jest tu wystawiony na próbę — i bohater nie sprawia nam zawodu.
Zastanawiający jest w Krakaticie alegoryczny pałac, narzucający myśl o zamku Franza Kafki
(Zamek, 1926). Genialni prażanie niezależnie od siebie wprowadzili do literatury tajemniczy
„zamek”, mózg władzy i centrum przemocy.
Krakatit zaowocował artystycznie w okresie okupacji niemieckiej w Czechach. Mam tu na myśli
twórczość Jana Drdy. Jego powieści nawiązują do struktury baśniowej, ale właśnie typu
čapkowskiego — fantastyki przemieszanej z przenikliwym realizmem, z wykorzystaniem
współczesnej wiedzy o człowieku, zwłaszcza psychoanalizy. Zarówno więc Čapek, jak i Drda,
rehabilitowali ulubione formy narracyjne ludowego odbiorcy: baśń i romans rycerski*.
Ale jak już zaznaczyliśmy wcześniej, Krakatit jednoczy różne formy powieściowe i w naszej
polskiej tradycji literackiej, nie posiadającej wyraźnie zaznaczonej, jak w Czechach, linii
rozwojowej, którą uosabia Jan Drda, łatwiej jest umieścić utwór Čapka wśród powieści
fantastyczno–naukowych. Wielbiciele Jerzego Żuławskiego, Stefana Grabińskiego i Stanisława
Lema uznają zapewne Krakatit jako ciekawe dopełnienie naszej, niezbyt bogatej ilościowo, prozy
futurologicznej i fantastycznej, a zarazem tak mocno osadzonej w sprawach tego świata.
Zdzisław Niedziela
I
Pod wieczór owego dżdżystego dnia mgła zgęstniała. Masz wrażenie, jakbyś przedzierał się przez
jakąś wilgotną masę, która nieodwracalnie zamyka się za tobą. Chciałbyś już być vf domu. W
domu, w kręgu swojej lampy, w pudełku czterech ścian. Nigdy jeszcze nie czułeś się tak samotny.
Prokop toruje sobie drogę bulwarem. Jest mu zimno, a czoło zwilżone ma potem z osłabienia,
miałby ochotę usiąść na tej mokrej ławeczce, ale boi się policjantów. Wydaje mu się, że się
zatacza; rzeczywiście, koło Staromiejskich Młynów ktoś wyminął go łukiem jak pijanego. Teraz
więc wytęża wszystkie siły, żeby iść prosto.
O, właśnie nadchodzi jakiś człowiek, ma kapelusz zsunięty na oczy i podniesiony kołnierz
płaszcza.
Prokop zaciska zęby, marszczy czoło, napina wszystkie mięśnie, żeby przejść normalnie. Ale
właśnie w chwili kiedy przechodzień jest o krok, robi mu się ciemno w oczach i cały świat zaczyna
nagle wirować; naraz widzi z bliska, tuż, tuż, parę przenikliwych oczu, które wbijają się w niego,
uderza o czyjeś ramię, bąka coś w rodzaju „przepraszam” i oddala się z przesadną, rozpaczliwą
godnością.
Po paru krokach zatrzymuje się i ogląda. Ten człowiek stoi i uparcie patrzy za nim. Prokop zbiera
siły i rusza nieco szybciej. Nie może się jednak powstrzymać i ogląda się znowu.
Cóż to, ten człowiek wciąż jeszcze stoi i patrzy za nim, z ciekawości wysunął nawet głowę z
kołnierza jak żółw. „Niech się gapi — myśli sobie Prokop — więcej się nie obejrzę.” I idzie, jak
potrafi najlepiej. Nagle słyszy za sobą kroki.
Człowiek z podniesionym kołnierzem idzie za nim. Chyba biegnie. I Prokop zdjęty panicznym
strachem rzuca się do ucieczki.
Świat znowu zatoczył się razem z nim. Oddychając z trudem i szczękając zębami, oparł się o
drzewo i zamknął oczy. Było mu niedobrze, bał się, że upadnie, że pęknie mu serce, a ustami
tryśnie krew. Kiedy otworzył oczy, tuż przed sobą zobaczył człowieka z podniesionym kołnierzem.
— Czy pan jest inżynier Prokop? — pytał nieznajomy, prawdopodobnie już któryś raz z rzędu.
— Ja… ja tam nie byłem — usiłował wyprzeć się czegoś Prokop.
— Gdzie? — spytał nieznajomy.
— Tam — Prokop wskazał głową w kierunku Strahova. — Czego pan ode mnie chce?
— Cóż to, nie poznajesz mnie? Jestem Tomesz. Tomesz z politechniki, nie pamiętasz?
— Tomesz — powtórzył Prokop; nazwisko to było mu śmiertelnie obojętne. — Tak, Tomesz,
naturalnie. A czego chcesz?
Mężczyzna z podniesionym kołnierzem ujął Prokopa pod ramię.
— Poczekaj, musisz usiąść, rozumiesz?
— Tak — odparł Prokop i pozwolił podprowadzić się do ławki. — Bo widzi pan, ja… mnie jest
niedobrze, wie pan? — Nagle wyciągnął z kieszeni rękę owiniętą jakimś brudnym gałganem.
— Ranny, wie pan? Przeklęta historia!
— A głowa nie boli?
— Boli.
— Słuchaj, Prokop, masz chyba gorączkę. Musisz iść do szpitala, rozumiesz? Kiepsko z tobą, to
widać. Ale przynajmniej przypomnij sobie, że się znamy. Jestem Tomesz. Byliśmy razem na
chemii. Człowieku, oprzytomnij!
— Ja wiem, Tomesz — szepnął Prokop słabym głosem. — Ten łobuz. Co się z nim dzieje?
— Nic — powiedział Tomesz. — Mówi z tobą. Musisz iść do łóżka, słyszysz? Gdzie mieszkasz?
— Tam — szepnął z wysiłkiem Prokop i wskazał gdzieś ruchem głowy. — Na Hybszmonce. —
Naraz spróbował się podnieść. — Ja tam nie pójdę! Nie chodźcie tam! Tam jest… tam jest…
— Co?
— Krakatit! — wyszeptał Prokop .
— Co to jest?
— Nic. Nie powiem. Nikomu nie wolno tam iść, bo… bo…
— Bo co?
— Fff — bum! — krzyknął Prokop i wyrzucił obie ręce w górę.
— Co to ma być?
— Krakatoe. Kra — ka— tau. Wulkan. Wu — wulkan, rozumie pan? Mnie to urwało palec. Ja
nie wiem… — Prokop umilkł, a po chwili, wolno cedząc słowa, dodał: — Człowieku, to potworna
rzecz.
Tomesz patrzył uważnie, jakby na coś czekał.
— A więc — odezwał się po chwili — ty ciągle jeszcze pracujesz nad materiałami
wybuchowymi?
— Ciągle.
— Masz rezultaty?
Prokop wydał dźwięk przypominający śmiech.
— Chciałbyś wiedzieć, co? To nie takie proste, bracie. To nie takie proste — powtórzył, kiwając
głową jak pijany. — Zrozum, to samo, zupełnie samo…
— Co?
— Kra — ka — tit. Krakatit. Krrrakatit! Samo! Ja zostawiłem tylko proszek na stole, rozumiesz?
Resztę zgarnąłem do… do takiego słoika. Na stole został tylko pyłek… i… nagle…
— Wybuchło.
— Wybuchło. Taki tylko pyłek, odrobina, którą rozsypałem. Nawet nie było tego widać. Ta
żarówka — o kilometr. To nie przez nią. A ja — na kanapie, jak kawał drewna. Zmęczony,
rozumiesz? Za dużo pracy. I naraz: prask! Spadłem na ziemię. Wyrwało okna, a żarówki… nie ma.
Detonacja jak przy wybuchu ładunku lydditowego. Potworny huk. Ja… myślałem z początku, że to
pękł ten por — porcena — ponce — por–celano–wy, porcelanowy, porcelanowy, por… no, prędko,
jak się to białe, wiesz, izolator, jak się to nazywa? Krzemian glinu.
— Porcelana.
— Słoik. Myślałem, że trzasnął ten słoik. Zapalam zapałkę, a on stoi cały. A ja… zdębiałem… aż
mi zapałka sparzyła palce. A potem jak szalony, przez pole, po ciemku, na Brzevnov czy do
Strzeszovic. I gdzieś wpadło mi do głowy to słowo: Kraka–toe, Krakatit. Kra — ka — tit. Nie, nie,
to nie było tak. Kiedy to wybuchło, zleciałem na ziemię i krzyczę: Krakatit! Krakatit! Potem
zapomniałem. Kto tu jest? Kto to? Kim pan jest?
— Kolega, Tomesz.
— Aha, Tomesz. Ten łajdak. Pożyczał notatki z wykładów. Nie zwrócił mi jednego zeszytu do
chemii. Tomesz, jak mu było na imię?
— Jerzy.
— Tak, już wiem, Jurek. Ty jesteś Jurek, ja wiem. Jurek Tomesz. Gdzie masz ten zeszyt?
Poczekaj, coś ci powiem. Jak tamto wybuchnie, będzie źle. To, bracie, rozwali całą Pragę.
Sprzątnie, zdmuchnie, fiut! Jak wyleci ten porcelanowy słoik, rozumiesz?
— Jaki słoik?
— Ty jesteś Jurek Tomesz, ja wiem. Idź na Karlin. Na Karlin albo na Vysoczany i patrz, jak to
wyleci. Leć, leć, prędko!
— Po co?
— Zrobiłem tego cetnar. Cetnar Krakatitu. Nie, chyba… piętnaście deka. Tam na górze w tym
słoiku. Bracie, jak to wybuchnie… Ale nie, poczekaj, to idiotyzm — bełkotał Prokop łapiąc się za
głowę.
— No?
— Dlaczego… dlaczego nie wybuchło to w tym słoiku? Kiedy ten proszek… sam… zupełnie
sam… Poczekaj, na stole jest cyn… cynkowa blacha… blacha. Od czego to na stole wybuchło?
Za–czekaj, nic nie mów — wycedził Prokop i słaniając się wstał.
— Co ci jest?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]