Capek Karel - Ksiega apokryfow, n.pondro

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KAREL CAPEK
KSIĘGA APOKRYFÓW
PRZEŁOŻYŁA HELENA GRUSZCZYŃSKA—DĘBSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU KNIHA APOKRYF?
UKARANIE PROMETEUSZA
Po długich przesłuchaniach trybunał nadzwyczajny pochrząkując i stękając
udał_ się pod drzewo świętej oliwki, aby w jego cieniu odbyć naradę.
— Tak, panowie — ziewnął Hipometeusz, przewodniczący trybunału. — Ależ się
nam to diablo przeciągnęło! Sądzę, że nie ma co podawać resumé. No, ale niech
tam! Żeby nie było potem zarzutów formalnych. A więc: oskarżony Prometeusz,
tutejszy obywatel, postawiony przed sąd za wynalezienie ognia, i tym samym za —
ehm, ehm — naruszenie istniejącego porządku, przyznał się, że: po pierwsze,
istotnie wynalazł ogień; dalej, że kiedykolwiek mu 4ię spodoba, może go wywołać
czynnością zwaną krzesaniem; po trzecie, że tej tajemnicy, czyli gorszącego
odkrycia, ani nie zachował dla siebie, ani nie zgłosił, gdzie należy, lecz
samowolnie zdradził i oddał do użytku ludziom niepowołanym, czego dowiedziono na
podstawie zeznań, jakichśmy dopiero co od wezwanych świadków wysłuchali. Myślę,
że to wystarczy i że moglibyśmy od razu przystąpić do głosowania co do winy i
wydać wyrok.
— Darujcie, obywatelu przewodniczący — wtrącił sędzia Apometeusz — ale wydaje
mi się, że ze względu na powagę tego nadzwyczajnego trybunału byłoby przecie
może stosowniej, byśmy do ogłoszenia wyroku przystąpili dopiero po dokładnej
naradzie i, jak by to powiedzieć, wszechstronnej debacie.
— Jak chcecie, panowie — przyzwolił zgadli wy Hipometeusz. — Sprawa jest
właściwie jasna, ale jeśli ktoś z was chce jeszcze coś dodać, to proszę.
— Pozwoliłbym sobie przypomnieć — odezwał się sędzia Ameteusz i solidnie
odkaszlnął — że według mego zdania należałoby w tej sprawie podkreślić zwłaszcza
jedną okoliczność. Mam na myśli, panowie, jej aspekt religijny. Za pozwoleniem,
cóż to jest ten ogień? Cóż to jest ta wykrzesana iskra? Wedle zeznania samego
Prometeusza nie jest to nic innego jak błyskawica, a błyskawica, co powszechnie
wiadomo, jest objawem szczególnej mocy Zeusa Gromowładcy. Raczcie mi wyjaśnić,
panowie, jak doszedł taki tam Prometeusz do boskiego ognia? Jakim prawem go
sobie przywłaszczył? Skąd go w ogóle wziął? Prometeusz chce nam wmówić, że go po
prostu wynalazł; ale to są jeno głupie wykręty — gdyby to było takie proste, to
dlaczego by nie wynalazł ognia na przykład któryś z nas? Według mego
przeświadczenia, panowie, Prometeusz ten ogień po prostu ukradł naszym bogom.
Jego wypieranie się i wykręty nas nie zwiodą. Ja bym jego przestępstwo
kwalifikował jako zwyczajną kradzież oraz jako zbrodnię bluźnierstwa i
świętokradztwa. Jesteśmy tu po to, aby ukarać jak najsurowiej tę bezbożną
zuchwałość i chronić świętą własność naszych bogów narodowych. Tylko to chciałem
powiedzieć — zakończył Ameteusz i wysmarkał się ostro w róg chlamidy.
— Dobrze mówi! — zgodził się Hipometeusz. — Czy ktoś chce jeszcze coś dodać?
— Proszę mi wybaczyć — zaczął Apometeusz — ale nie mogę się zgodzić z
wywodami szanownego pana kolegi. Przyglądałem ja się, jak wzmiankowany
Prometeusz rozniecał ów ogień, i powiem wam szczerze, panowie, przecież, między
nami mówiąc, nie ma w tym nic niezwykłego. Odkryć ogień mógłby każdy leń, wałkoń
czy pastuch kóz; myśmy na to nie wpadli tylko dlatego, że poważny człowiek,
rozumie się, nie ma ani czasu, ani pomyślunku, aby zawracać sobie głowę jakimś
tam krzesaniem kamyczków. Zapewniam pana kolegę Ameteusza, że to są całkiem
zwyczajne siły przyrody, którymi nie wypada zajmować się człowiekowi myślącemu,
nie mówiąc już o bogach. Moim zdaniem ogień to zjawisko zbyt drobne, aby mógł
mieć jakiś związek z tym, co dla nas wszystkich jest święte. Ale sprawa ma inny
aspekt, na który muszę zwrócić uwagę panów kolegów. Wydaje się mianowicie, że
ogień to żywioł niezwykle niebezpieczny, ba, wielce szkodliwy. Słyszeliście, jak
mnóstwo świadków zeznało, że ci, co wypróbowywali smarkaczowski wynalazek
Prometeja, doznali ciężkich poparzeń, ba, w niektórych wypadkach nawet szkód
majątkowych. Panowie, jeżeli z winy Prometeusza rozpowszechni się używanie
ognia, czemu, niestety, nie da się już zapobiec, nikt z nas nie będzie pewien
życia, a nawet mienia; to zaś, panowie, może oznaczać koniec wszelkiej
cywilizacji. Wystarczy mała nieostrożność — i przed czym się zatrzyma ten
niespokojny żywioł? Prometeusz, panowie, dopuścił się karygodnej lekkomyślności,
sprowadzając na świat rzecz tak szkodliwą. Ja bym jego winę zdefiniował jako
zbrodnię ciężkiego uszkodzenia ciała i zagrażanie bezpieczeństwu publicznemu.
Wobec tego jestem za karą dożywotniego więzienia z twardym łożem i kajdanami.
Skończyłem, panie przewodniczący.
— Macie, panie kolego, zupełną rację — sapnął Hipometeusz. — Jeno ja bym
jeszcze nadmienił, panowie: po co nam był w ogóle potrzebny ten jakiś ogień?
Czyż używali ognia nasi przodkowie? Wystąpić z czymś takim to po prostu
lekceważenie odziedziczonego porządku, to jest — ehm — po prostu działalność
wywrotowa. Igranie z ogniem, tego nam jeszcze brakowało! A zważcie, panowie, do
czego doprowadzi: ludzie przy ogniu niepotrzebnie zniewieścieją, będą się
wałkonić w cieple i wygodach, zamiast — no, zamiast walczyć i tak dalej.
Wyniknie z tego jeno wygodnictwo, upadek moralności i — ehm — w ogóle
nieporządek etcetera. Krótko mówiąc, musi się coś uczynić przeciw tym niezdrowym
objawom, panowie. Chwila jest poważna etcetera. Tylko tyle chciałem dodać.
— Bardzo słusznie — odezwał się Antymeteusz. — My wszyscy naturalnie zgadzamy
się z naszym panem przewodniczącym, że ogień Prometeusza może mieć
nieprzewidziane następstwa. Panowie, nie ukrywajmy, jest to rzecz ogromnej wagi.
Mieć ogień w swej mocy — jakież nowe możliwości się tu otwierają! Że tylko
wspomnę: spalić nieprzyjaciołom zbiory, podłożyć żagiew w ich oliwkowe gaje i
tak dalej. Z ogniem, panowie, jest nam, ludziom, dana nowa siła i nowa broń;
przez ogień stajemy się prawie równi bogom — szeptał Antymeteusz i nagle ostro
wybuchnął: — Oskarżam Prometeusza, że ten boski i niepokonany żywioł ognia
powierzył pastuchom i niewolnikom, byle komu, każdemu, kto przyszedł, że go nie
oddał w powołane ręce, które by go strzegły jako skarbu narodowego i nim
rozporządzały. Oskarżam Prometeusza, że w ten sposób sprzeniewierzył odkrycie
ognia, które powinno być tajemnicą możnych. Oskarżam Prometeusza — krzyczał w
podnieceniu Antymeteusz — że nauczył rozniecać ogień nawet cudzoziemców. Że go
nie zataił nawet przed naszymi nieprzyjaciółmi! Prometeusz ukradł nam ogień
przez to, że go dał wszystkim! Oskarżam Prometeusza o zdradę stanu. Oskarżam go
o działalność antypaństwową! — Antymeteusz aż zakrztusił się od krzyku… — Wnoszę
o karę śmierci — wyrzucił z siebie.
— Tak, panowie! — przemówił Hipometeusz. — Czy jeszcze kto prosi o głos? A
więc zdaniem sądu uznaje się oskarżonego Prometeusza winnym tak zbrodni
bluźnierstwa i świętokradztwa, jak i ciężkiego uszkodzenia ciała oraz
spowodowania szkód majątkowych i zagrażania bezpieczeństwu publicznemu, jako też
zbrodni zdrady stanu. Panowie, stawiani wniosek o zastosowanie względem niego
bądź kary dożywotniego więzienia obostrzonej twardym łożem i kajdanami, bądź
kary śmierci. Ehm!
— Albo obydwu — bąknął melancholijnie Ameteusz. — Aby dogodzić obu wnioskom.
— Jak to, obydwu kar? — zdziwił się przewodniczący.
— Właśnie nad tym medytuję — mruknął Ameteusz. — Można by tak… hm… skazać
Prometeusza, aby był dożywotnio przykuty do skały… ale niech mu także sępy
wyszarpują jego bezbożną wątrobę, rozumiecie?
— Można i tak — rzekł z zadowoleniem Hipometeusz. — Panowie, to by było nawet
przykładne ukaranie — ehm — takich zbrodniczych ekscesów, no nie? Czy ma ktoś
jakieś zastrzeżenia? Nie? To znaczy, że skończyliśmy rozprawę.
— A dlaczegoście, tatku, skazali tego Prometeusza na śmierć? — zapytał
Hipometeja przy wieczerzy jego syn Epimeteusz.
— Ty tego nie rozumiesz — mruknął ojciec ogryzając barani udziec. — A jednak,
panie dzieju, taki pieczony udziec smakuje lepiej niż surowy; widać, że przecież
ten ogień może się na coś przydać. Tego wymagał interes publiczny, rozumiesz? Do
czego by to doprowadziło, gdyby byle kto śmiał bezkarnie przychodzić z czymś
nowym i wielkim, no nie? Ale czegoś temu mięsu jeszcze brakuje… Już mam! —
zawołał uradowany. — Pieczony udziec należałoby posolić i natrzeć czosnkiem! O
właśnie! Chłopcze! To jest dopiero odkrycie! Widzisz, to by takiemu
Prometeuszowi nie przyszło do głowy!
(1932)
CZASY UPADKU
Przed jaskinią było cicho. Mężczyźni wyszli zaraz z rana, machając
oszczepami, w kierunku Blańska albo Rajca, gdzie znaleziono ślady renów; kobiety
tymczasem zbierały w lesie brusznice i tylko niekiedy dolatywał ich jazgotliwy
krzyk i paplanie; dzieciska prawdopodobnie taplały się w dole u potoka — zresztą
kto by doglądał tych hultajów, hołoty łobuzerskiej i rozwydrzonej. I tak stary
praczłowiek Janeczek drzemał w tej błogiej ciszy, w łagodnym cieple
październikowego słońca; prawdę mówiąc, chrapał ci on i w nosie mu świstało, ale
udawał, że nie śpi, jeno strzeże jaskini szczepu i czuwa nad nią, jak to
przystoi staremu wodzowi.
Stara Janeczkowa rozłożyła świeżą skórę niedźwiedzią i zaczęła ją oskrobywać
ostrym krzemieniem.
„To trzeba robić dokładnie, piędź po piędzi, a nie tak jak to robi młoda —
wspomniała sobie stara Janeczkowa — ta ciapa odrapie tylko tak na łapu–capu i
już leci się cackać i pieścić z dziećmi. Taka skóra — duma stara Janeczkowa —
długo nie wytrzyma, zwiotczeje albo się zaparzy; ale ja się do niczego wtrącać
nie będę — myśli sobie pani Janeczkowa — jeżeli syn jej tego nie powie. To
jednak prawda, młoda nie umie oszczędzać. A tutaj skóra jest przedziurawiona
prawie na środku grzbietu! Ludzie kochani — przeraziła się starsza pani. —
Któryż to znowu niezdara dźgał tego niedźwiedzia w plecy? Przecież w ten sposób
cała skóra się psuje! Tego by mój stary jako żywo nie zrobił — rozmyśla starka
cierpko — ten zawsze utrafił w kark.”
— Ach — stęknął nagle stary Janeczek i przetarł oczy. — Nie ma ich jeszcze?
— A jużci — burknęła stara pani. — Poczekasz sobie!
— Cie — westchnął staruch i mrugał rozespany. — A jużci. No tak. A gdzie są
kobiety?
— Pilnuję ich to? — warknęła stara. — Wiesz przecież, zawsze się gdzieś
trajdają.
— Ach tak, tak — ziewnął dziadek Janeczek. — Gdzieś się trajdają. Zamiast
żeby… — zamiast żeby… — powiedzmy, to czy tamto. — No tak. Tak to wygląda!
Było cicho; tylko stara Janeczkowa zawzięcie i z gniewną gorliwością skrobała
surową skórę.
— Mówię ci — odezwał się Janeczek, drapiąc się w zamyśleniu po plecach. —
Zobaczysz, że znów nic nie przyniosą. To się rozumie: z tymi ich marnymi
kościanymi oszczepami. A ja ciągle powtarzani synowi: „Popatrzże się, przecie
żadna kość nie jest dość twarda i mocna, aby z niej robić oszczepy!” Przecież
musisz przyznać i ty, choć kobieta, że ani kość, ani róg nie ma takiej
odporności, to jasne. Trafisz tym w kość, a kością kości nie przebijesz, no nie?
To zrozumiałe. Taki kamienny oszczep, wiadomo, wymaga więcej roboty, ale za to
jest to, panie dzieju, przyrządzik, że ho ho! Ale da sobie to syn powiedzieć?
— Wiesz przecież — rzekła cierpko pani Janeczkowa. — Dziś nikt sobie nie da
rozkazywać.
— Toż ja nikomu nie rozkazuję — złościł się dziadek. — Ale nawet poradzić
sobie nie dadzą! Wczoraj znalazłem, o, tam pod skałą, tatki piękny płaski
kawałek krzemienia. Wystarczyłoby go ociupinkę po bokach ociosać, żeby był
ostrzejszy, i byłby z tego grot jak złoto. Więcem go wziął do domu i pokazuję
synowi: „Popatrz, to ci kamień, co?” — „Kamień — on na to — ale co z tego,
tatku?” „Ano — powiadam — to by można obrobić na oszczep.” „A — powiada on —
któż by to ciosał i dłubał się w tym? Przecież tych starych rupieci mamy w
jaskini całe kupy, a i tak wszystko nieprzydatne do niczego; ani na drzewcu się
toto nie utrzyma, choćby przywiązywać jak chcieć. No i po co to?” Wałkonie —
rozkrzyczał się gwałtownie staruch. — Dziś się już nikomu nie chce obrobić
kawałka krzemienia. W tym cała rzecz! Wygodni są! Wiadomo, taki kościany grot
zrobi się raz dwa, ale się w jednej chwili złamie. „A, to wszystko jedno — gada
syn — to się da nowy, i już.” No tak, ale do czego to doprowadzi? Co chwilę nowy
oszczep? Powiedz sama, kto, jak żyje, widział coś podobnego? Taki porządny
krzemienny grot musiał wytrzymać lata — lata! Ale mówię ci, że wyjdzie na moje:
oni jednak kiedyś wrócą do naszej poczciwej kamiennej broni! Dlatego chowam,
gdzie tylko co znajdę; stare strzały, i młoty krzemienne, i noże. A to mają być
stare rupiecie!
Starego pana aż zatykały żal i zgorszenie.
— No widzisz — odezwała się pani Janeczkowa, chcąc go zająć innymi myślami. —
To samo masz z tymi skórami. „Mamusiu — powiada mi młoda — na co tyle skrobania,
szkoda roboty; spróbujcie raz wyprawić skórę popiołem, to przynajmniej nie
śmierdzi.” Mnie będziesz uczyć! — obruszyła się starucha na nieobecną synową. —
Ja wiem swoje! Od niepamiętnych czasów skóry się jeno oskrobywało, a co to były
za skóry! Wiadomo, gdy komu szkoda roboty… Jak tylko mogą,, wymigują się od
pracy! Dlatego ciągle coś zmieniają i przeinaczają. Wyprawiać skórę popiołem!
Gdzie to kto słyszał!
— Tak już jest — ziewnął Janeczek. — Gdzie tam, dla nich nic niewarte to, co
myśmy robili. I że niby broń kamienna jest nieporęczna. To prawda, myśmy się na
wygody zbytnio nie oglądali; ale dziś — no, no, no, żeby sobie rączek nie
odgnietli! Powiedz sama, do czego to doprowadzi? Weź choćby te dzisiejsze
dzieci. „Zostawcie je, dziadziu — mówi synowa — niech się bawią.” Tak, ale co z
nich kiedyś będzie?
— Żeby choć nie robiły takiego hałasu — utyskiwała stara pani. — Nieusłuchane
to jest, co to, to prawda!
— Ano, masz dzisiejsze wychowanie — prawił stary Janeczek. — A jak kiedy coś
powiem synowi, to on zaraz: „Tatusiu, wy już tego nie rozumiecie! Dziś są inne
czasy, inna epoka. Przecież — powiada — nawet ta kościana broń nie jest jeszcze
ostatnim słowem; kiedyś — powiada — wynajdą ludzie inny materiał.” No wiesz, to
już świat się kończy: jakby ktoś kiedy widział materiał mocniejszy od kamienia,
drewna albo kości. Musisz przyznać sama, choć głupia kobieta, że… że… że to
przechodzi wszelkie granice!
Pani Janeczkowej ręce opadły na podołek.
— Skąd się u nich te wariactwa biorą?
— No, ponoć teraz nowe czasy — marniał bez—zębnie staruch. — O widzisz, tu
niedaleko, cztery dni drogi od nas, przywędrował jakiś nowy szczep, taka obca
hołota, i oni podobno to tak robią. Żebyś wiedziała, te wszystkie głupstwa
małpują nasi po nich. Ową kościaną broń i wszystko. — Nawet… nawet… kupują to od
nich! — krzyknął rozzłoszczony. — Za nasze dobre futra! Jakby kiedy ,od obcych
przyszło co dobrego. Tylko nie zaczynać z żadną obcą bandą! I w ogóle stare
doświadczenie po przodkach uczy: każdego obcego należy bez ceregieli napaść i
skręcić mu kark. Zawsze tak z dawien dawna bywało: żadnego cackania, tylko
zabić! „Gdzież tam, tatku — powiada syn — dziś są inne stosunki, teraz wprowadza
się wymianę towarów!”… Wymiana towarów! Jak kogo zabiję i zabiorę mu, co ma, to
będę miał jego towar i nic mu za to nie dam. Na co mi jakaś wymiana? „Ależ,
tatku — powiada syn — przy tym płacicie życiem ludzkim, a tego szkoda!” Tak więc
masz: szkoda ludzkiego życia! To są tej dzisiejsze poglądy — gderał z niechęcią
starszy pan. — Tchórze z nich, w tym sęk. Szkoda życia! A jak się, powiedz,
wyżywi kiedyś tyle ludzi, skoro się nie będą zabijać? Przecież już teraz jest
mało renów, do diaska! Widzisz ich, ludzkiego życia im żal; ale dla tradycji
szacunku nie mają, swoich przodków i rodziców lekceważą. Toć to przecież zupełne
zepsucie — krzyknął gwałtownie dziadek Janeczek. — Raz patrzę, a tu jeden taki
zasmarkaniec smaruje glinką na ścianie jaskini podobiznę bizona. Dałem mu po
łbie, ale syn powiada: „Zostawcież go, przecież ten bizon jest jak żywy!”… No,
to już koniec świata! Czy się kiedy wyczyniało takie faramuszki? Nie masz nic do
roboty, bąku, to obrabiaj jakiś kawałek krzemienia, ale nie maluj bizonów na
ścianie! Na co nam potrzebne takie głupstwa?
Pani Janeczkowa zwarła surowo usta.
— Gdyby tylko bizony — bąknęła po chwilce.
— A co? — zapytał dziadek.
— Ee, nic — wzbraniała się pani Janeczkowa — mnie wstyd powiedzieć. — Więc
żebyś wiedział — zdecydowała się nagle — dziś rano znalazłam… w jaskini… kawałek
mamuciego kła. Był wyrzeźbiony jako… jako naga kobieta. Piersi i wszystko,
wiesz?
— Idźże — zdumiał się staruch. — A kto to wyciął?
Pani Janeczkowa ze zgorszeniem wzruszyła ramionami.
— Kto tam wie! Pewnie ktoś z młodych. Rzuciłam ci to do ognia, ale… takie to
piersi miało! Fuj!
— No, to już nie do zniesienia — oburzył się dziadek Janeczek. — Czyste
zwyrodnienie! Widzisz, to się bierze stąd, iż wycinają wszystko, co się da, z
kości! Nam taki bezwstyd jako żywo na myśl nie przyszedł, bo z krzemienia by się
tego nie dało zrobić… Stąd to wszystko! To są te ich wynalazki! Ciągle będą coś
wymyślać, ciągle coś nowego wprowadzać, aż wszystko zepsują i zniszczą… Ale ja
ci mówię — zawołał praczłowiek Janeczek w proroczym natchnieniu — że to już
długo nie potrwa!
(1931)
JAK ZA DAWNYCH CZASÓW
Do Eupatora, obywatela tebańskiego i koszykarza, który siedząc na podwórzu
wyplatał swe kosze, przybiegł jego sąsiad Filagoros i wołał już z daleka:
— Eupatorze, Eupatorze, zostaw te kosze i posłuchaj! Dzieją się straszne
rzeczy!
— Gdzie się pali? — spytał Eupator i zdawało się, że chce wstać.
— To jest gorsze niż ogień — prawił Filagoros. — Wiesz, co się stało? Chcą
oskarżyć naszego wodza Nikomacha! Jedni mówią, że jest winien jakichś
konszachtów z Tesalczykami, inni zaś twierdzą, że zarzuca mu się powiązania ze
Stronnictwem Niezadowolonych. Chodź prędko, zbieramy się na agorze.
— Cóż bym tam robił? — spytał niezdecydowanie Eupator.
— To bardzo ważne — mówił Filagoros. — Jest tam już pełno mówców; jedni
twierdzą, że jest niewinny, a drudzy powiadają, że winny. Chodź ich posłuchać!
— Poczekaj — rzekł Eupator — niech skończę ten koszyk. I powiedz mi: co
właściwie uczynił Nikomachos?
— Tego właśnie nie wiadomo — prawił sąsiad. — Mówi się to i owo, ale władze
milczą, bo ponoć jeszcze nie skończono śledztwa. Ale na agorze aż się kłębi.
Trzeba by ci zobaczyć!… Jedni krzyczą, że Nikomachos jest niewinny…
— Poczekaj trochę: jak mogą krzyczeć, że jest niewinny, skoro nie wiedzą
całkiem pewnie, o co się go obwinia?
— To wszystko jedno, każdy coś słyszał i mówi tylko o tym, co słyszał. Każdy
ma prawo mówić o tym, co słyszał, może nie? Ja gotów bym uwierzyć, że Nikomachos
chciał nas zdradzić na rzecz Tesalczyków; jeden człowiek tak mówił i powiadał,
że jego znajomy widział jakiś list. Ale znów inny człowiek mówił, że to jest
zmowa przeciw Nikomachowi i jakoby coś niecoś o tym wie. Ponoć są w to wplątane
i władze miejskie. Słyszysz, Eupatorze? Ale teraz pytanie…
— Poczekaj — rzekł koszykarz. — Ale teraz pytanie: czy te prawa, któreśmy
sobie uchwalili, są dobre czy złe? Czy mówił o tym ktoś na agorze?
— Nie, ale nie o to przecież chodzi; chodzi o Nikomacha.
— Ale czy mówił kto na agorze, że urzędnicy, którzy prowadzą śledztwo w
sprawie Nikomacha, są źli i niesprawiedliwi?
— Nie, o tym się w ogóle nie mówiło.
— O czym się wobec tego mówiło?
— Toż ci powiadam: o tym, czy Nikomachos jest winny, czy niewinny.
— Słuchaj, Filagorze, gdyby się twoja żona pokłóciła z rzeźnikiem, że jej dał
niepełny funt mięsa, to co zrobisz?
— Poprę moją żonę.
— Ależ nie; obejrzysz, czy ten rzeźnik ma dobre odważniki.
— To wiem i bez ciebie, człowieku.
— Wiec widzisz. A potem obejrzysz, czy waga jest w porządku.
— Wcale mi tego nie musisz mówić, Eupatorze.
— Cieszy mnie to. A gdy odważniki i waga będą w porządku, sprawdzisz, ile
waży ten kawałek mięsa, i zaraz będziesz wiedział, kto ma rację: rzeźnik czy
twoja żona. To szczególne, Filagorze, że ludzie są sprytniejsi, gdy chodzi o
kawałek mięsa, niż gdy chodzi o sprawy publiczne. Czy Nikomachos jest winny, czy
niewinny? To się pokaże po wadze, jeśli waga jest w porządku. Ale jeśli chce się
dobrze ważyć, to nie wolno dmuchać na szale, aby się przechylały w tę lub tamtą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire