Caroline Anderson - Idealna żona i matka, H Kolekcja, Harlequin Medical Romance

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Caroline Anderson
Idealna żona i matka?
Rozdział 1
To był ładny ślub.
Ryan czuł się zaskoczony, bo trochę obawiał się tej chwili. Od śmierci Ann
niezbyt lubił takie uroczystości. Kiedy padły słowa przysięgi małżeńskiej: „dopóki
śmierć nas nie rozłączy", był bliski załamania.
Ale ku swemu zdziwieniu tym razem zdołał się opanować. Czyżby czas zagoił
rany? Może stało się tak dlatego, że Jill i Zach tworzyli bardzo dobraną parę, a
może sprawiła to obecność jego niesfornych dzieci, którymi musiał się zajmować?
Może też złożyły się na to jakieś inne okoliczności, których nie potrafił sobie
wytłumaczyć?
Niezależnie od przyczyny musiał przyznać, że ślub był wspaniały. Wzruszył
ramionami, a potem zerknął na swoje odbicie w małym, wiszącym za drzwiami
lusterku, i przesunął palcami po włosach.
Stwierdził, że są zbyt krótkie, ale był okres upałów, więc ostrzygł się na ten
ślub. Lekko spłowiałe od słońca, trochę sterczały na tyle głowy. Nie mógł sobie z
nimi poradzić, więc dał w końcu za wygraną. I tak nie wyglądam na swoje
trzydzieści pięć lat, pomyślał, przyglądając się sobie uważnie. Zastanawiał się, czy
to złudzenie, czy też zmarszczki smutku naprawdę zniknęły.
Najwyższa pora, bo minęły już dwa lata. Dwa długie, bolesne lata samotności.
Dzieci jakoś pogodziły się ze śmiercią Ann, ale on ciągle miał żal do Boga. To nie
pomagało. Nadal budził się rano sam.
Może nadszedł czas, by to zmienić, wdać się w jakiś mały romans? Nie w jakąś
burzliwą przygodę miłosną, tylko w rozsądny układ z kobietą rozumiejącą zasady
takiego związku?
Uśmiechnął się do siebie i w jego zielonych oczach znów zabłysły jasne ogniki.
Kobieta. Poczuł wewnętrzne napięcie i cicho się zaśmiał. Czy jeszcze pamięta,
jak postępować z kobietą?
Ginny znalazła izbę przyjęć i rozejrzała się wokół. O wpół do dziewiątej rano
panował tu już duży ruch.
To dobrze, pomyślała. Nie lubiła bezczynności, dlatego właśnie wybrała
pogotowie. Teraz musi znaleźć swego szefa.
Nie było to trudne. Idąc korytarzem i rozmyślając, gdzie ma go szukać, po
prostu na niego wpadła. Nagle otworzyły się drzwi jakiegoś gabinetu i drogę
zastąpił jej wysoki, jasnowłosy mężczyzna.
Podniósł ręce i chwycił ją mocno za ramiona. W tym momencie poczuła w
piersiach ogień emocji, jakiś nagły przypływ energii, po prostu dreszcz
spowodowany uściskiem jego rąk i dotykiem ciała. Czuła się oszołomiona,
zażenowana i jakby zahipnotyzowana. Cofnęła się o krok, spojrzała na niego i
dostrzegła najbardziej niezwykłe zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziała.
Dziwne, że nie zauważyła ich zadziwiającej barwy podczas rozmowy
kwalifikacyjnej. A teraz zdała sobie sprawę, że jego oczy są nie tylko zielone, lecz
również niezwykle fascynujące.
– Doktor O’Connor? – wyszeptała. – Nazywam się Virginia Jeffres. Jestem
pańską nową asystentką.
Ryan poczuł się, jakby ktoś go uderzył. Jeszcze przed chwilą marzył o kobiecie,
która rozjaśniłaby mu życie, a teraz już trzyma ją w ramionach.
W dodatku jaka to wspaniała kobieta! Jej łagodne, zamglone, szare oczy
okalały długie, czarne rzęsy, a ciemne, lśniące włosy opadały lekko na czoło. Na
delikatnych, pełnych ustach gościł uśmiech powitania.
Nie pamiętał, czy podczas rozmowy kwalifikacyjnej była równie piękna.
Dziwne, że nie dostrzegł w niej wówczas kobiety. Chyba musiał być wtedy
nieprzytomny!
Opamiętał się, wypuścił ją z uścisku, cofnął się na bezpieczną odległość i
wciągnął głęboko powietrze.
– Tak... dzień dobry – wyjąkał bezmyślnie.
Do diabła, czy rzeczywiście od tak dawna nie rozmawiał z kobietą, że nie
potrafi się zachować? A ta kobieta w dodatku ma zostać jego asystentką i nie
wolno mu o tym zapominać.
– Och, proszę mówić do mnie Ryan. Czy mogę zwracać się do pani Virginia? –
Boże, co za uśmiech!
– Dobrze... Albo po prostu Ginny.
Kiwnął głową. W jego umyśle panował kompletny chaos.
– No cóż, jeśli pójdziesz ze mną, zobaczymy, co da się zrobić. Musisz mieć
fartuch...
– Dostałam już w rejestracji.
– A słuchawki?
– Mam przy sobie.
Wyciągnęła w jego stronę stetoskop, a on ponownie kiwnął głową. Boże, jakże
ona się cudownie uśmiecha!
– W porządku – powiedział. – Chodźmy do pacjentów.
Był czarujący. Okropnie zakłopotany swą reakcją, wyraźnie zafascynowany jej
urodą i speszony. A ona musiała przyznać, że też jest nim zaintrygowana. Nie był
konwencjonalnie przystojny, ale miał nieodparty wdzięk i wspaniałe, zielone oczy.
Mówił łagodnym, głębokim głosem, lekko przeciągając słowa, co świadczyło, że
pochodził zza oceanu, być może z Kanady.
Nie pamiętała brzmienia jego głosu z rozmowy kwalifikacyjnej, ale być może
nie mówił wiele. Miała wrażenie, że to Jack Lawrence nikomu nie dawał dojść do
słowa. Była pewna, że gdyby Ryan odzywał się wówczas nieco częściej, nie
zapomniałaby jego głosu...
Szkoda, że jest kolegą z pracy... Nie lubiła komplikować spraw zawodowych
problemami natury osobistej.
Może jednak dla niego mogłaby zrobić wyjątek?
Wpatrzona w jego plecy, szła za nim korytarzem w kierunku odkażalni. W izbie
przyjęć zobaczyła pacjentów, którzy siedzieli na wózkach lub leżeli częściowo
rozebrani na kozetkach, oraz krzątające się wśród nich pielęgniarki.
Jedna z pielęgniarek wskazała jej pokój dla personelu. Ginny zostawiła w nim
torebkę, włożyła fartuch, a potem zawiesiła na szyi słuchawki lekarskie i ponownie
wyszła na korytarz.
– Proszę. – Ryan wręczył jej plakietkę z napisem: „Dr Virginia Jeffries", którą
przypięła do klapy fartucha. Obdarzyła go uśmiechem i rozejrzała się wokół.
– Od czego zaczniemy?
– Chodź ze mną – powiedział.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire