Card Orson Scott - Czerwony Prorok, Scott Orson Card
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CARD ORSON SCOTT
CZERWONY PROROK
(Piotr W. Cholewa)
UWAGI TŁUMACZA
W wiekach XVI-XVIII (a nawet później) istniał w krajach anglojęzycznych zwyczaj nadawania
imion, które oznaczały coś, niezależnie od swej funkcji określania konkretnej osoby. W Polsce i
krajach słowiańskich działo się podobnie (np. Bogumił, czyli Bogu miły), choć z czasem znaczenie
imienia zostało zapomniane. Jednak w dobrych, prezbiteriańskich czy purytańskich rodzinach
zasada ta obowiązywała jeszcze w czasie zasiedlania Ameryki, choć nie była regułą obowiązującą
bez wyjątków (zdarzały się "zwykłe" imiona, jak choćby David, Alvin czy Eleanor). Tłumaczenie
imion wydało mi się czynnością niezbyt rozsądną, ponieważ o ile w języku angielskim konwencja
ta jest dość naturalna, to po polsku brzmiałoby to dziwacznie (choćby Armor-of-God Weaver stałby
się czymś w rodzaju Tkacza-Boskiej-Zbroi, Wastenot Miller byłby Oszczędnym Młynarzem, albo -
odwrotnie - Bogumił Kowalski Kowalem Bożej Miłości). Jednak, dla informacji czytelnika, podaję
znaczenie imion głównych bohaterów powieści. Dodatkowo część nazwisk pochodziła od zawodów
wykonywanych przez osoby te nazwiska noszące, co jest chyba regułą na całym świecie (np.
wspomniany już Kowalski).
Podałem również tłumaczenie tych nazwisk, choć są w zasadzie oczywiste.
Armor-of-God - dosł. tarcza boża czy pancerz boży Calm - spokój Faith - wiara Ferryman -
przewoźnik Guester - ktoś, kto przyjmuje gości; oberżysta Hickory - gatunek amerykańskiego
orzecha, rodzaj leszczyny Makepeace - czyniący pokój Measure - umiar Miller - młynarz Smith -
kowal Vigor - wigor Wastenot i Wantnot - imiona bliźniaków - tworzą razem przysłowie (Waste
not, want not), odpowiadające w przybliżeniu polskiemu "oszczędnością i pracą ludzie się bogacą"
(dosłownie: "kto nie marnuje, ten nie potrzebuje") Weaver - tkacz (zapewne przodkowie Armora-
of-God Weavera zajmowali się tkactwem)
OD AUTORA
Opowieść ta rozgrywa się w Ameryce, której historia często jest podobna, a często zupełnie
inna od naszej. Czytelnik nie powinien zakładać, że przedstawiony w książce portret bohatera,
noszącego nazwisko postaci znanej z historii Ameryki, jest dokładnym portretem owej postaci. W
szczególności należy zaznaczyć, że William Henry Harrison, znany w naszej historii z najkrótszego
sprawowania urzędu prezydenta i niezapomnianego sloganu wyborczego "Tippecanoe i Tyler też",
był w rzeczywistości osobą bardziej sympatyczną niż jego odpowiednik w tej powieści.
Dziękuję Carol Breakstone za wiedzę o Indianach, Beth Meacham za Ośmiokątny Kopiec i
Krzemienny Grzbiet, Wayne Williamsowi za heroiczną cierpliwość oraz mojemu prapradziadkowi
za opowieści ukryte w fabule tej książki.
Jak zwykle w mojej pracy, Kristine A. Card wpłynęła i udoskonaliła każdą stronę tej książki.
ROZDZIAŁ 1 - HOOCH
Niewiele łodzi spływało w tych dniach po Hio. W każdym razie niewiele takich, co wiozły
pionierów, ich rodziny, narzędzia, meble, nasiona i parę prosiaków na początek przyszłego stada.
Wystarczyło kilka płonących strzał i plemię Czerwonych niosło pęk wpół spalonych skalpów na
sprzedaż Francuzom w Detroit.
Ale Hooch Palmer nie miał takich kłopotów. Wszyscy Czerwoni wiedzieli, jak wygląda jego
łódź, wysoko załadowana beczułkami. Na ogół słychać w nich było chlupot whisky, co jest chyba
jedyną muzyką, jaką Czerwoni potrafią zrozumieć. Ale w samym środku wielkiego stosu antałków
znajdował się jeden, który nie chlupotał. Był pełen prochu i miał umocowany lont.
Czemu miał służyć ten proch? Płynęli na przykład z prądem, drągami kierując łodzią na
zakręcie, kiedy nagle zjawiało się pół tuzina kanoe pełnych wymalowanych Czerwonych z rodzaju
Kicky-Poo. Albo widzieli nad brzegiem ognisko, a diabły Shaw-Nee tańczyły dookoła ze strzałami
gotowymi do podpalenia.
Dla większości ludzi oznaczało to, że czas się modlić, walczyć i ginąć. Ale nie dla Hoocha. Z
pochodnią w jednej ręce i lontem w drugiej, stawał na samym środku łodzi i krzyczał:
- Wysadzić whisky! Wysadzić whisky!
Co prawda Czerwoni rzadko znali angielski, ale wszyscy wiedzieli, co oznacza "wysadzić" i
"whisky". I zamiast zasypywać krypę deszczem strzał albo ją atakować, kanoe wyprzedzały
Hoocha, płynąc przy brzegu.
- Carthage City! - krzyczeli Czerwoni.
A Hooch wrzeszczał:
- Zgadza się!
I kanoe pędziły po Hio do miejsca, gdzie wkrótce będą sprzedawać alkohol.
Naturalnie, jeśli dla chłopców przy drągach była to pierwsza wyprawa w dół rzeki, nie
wiedzieli tego wszystkiego, co wiedział Hooch Palmer. I prawie robili w portki na widok
Czerwonych z płonącymi strzałami. A kiedy Hooch sięgał pochodnią do lontu, chcieli skakać za
burtę. Hooch śmiał się z nich.
- Chłopaki, nie macie pojęcia o Czerwonych i whisky - mówił. - Taki zrobiłby wszystko, żeby
nawet kropla z zawartości tych beczułek nie spłynęła do Hio. Bez namysłu zabiliby własną matkę,
gdyby stanęła między nimi a beczułką. Ale nas nie tkną, póki mam proch i mogę go podpalić, jak
tylko któryś mnie zaczepi.
Chłopcy zastanawiali się często, czy Hooch naprawdę by wysadził całą łódź, załogę i w ogóle.
Otóż zrobiłby to. Nie był myślicielem i nie marnował czasu na rozważania o śmierci, tamtym
świecie czy innych podobnych problemach filozoficznych. Postanowił za to, że umierając zadba,
żeby nie ginąć w samotności. Nie chciał też, żeby ten, co go zabije, miał z tego jakąś korzyść.
Jakąkolwiek. A już zwłaszcza wpółpijany, tchórzliwy i podstępny Czerwony z nożem do
skalpowania.
A najlepsze było, że Hooch wcale nie potrzebował pochodni ani lontu. Wcale. Prawdę mówiąc,
lont nie sięgał nawet do wnętrza beczułki - Hooch nie chciał ryzykować przypadkowego wybuchu.
Nie; gdyby zechciał wysadzić swoją krypę, wystarczyłoby, żeby usiadł i chwilę o tym pomyślał. I
zaraz cały proch zacząłby się podgrzewać jak należy, może wypłynęłaby smużka dymu, a potem
bum! wybuchłoby wszystko.
Tak jest. Stary Hooch był iskrą. Pewnie, niektórzy twierdzą, że nie ma żadnych iskier. A na
dowód pytają:
- A czy ty sam spotkałeś kiedy iskrę albo znałeś kogoś, kto spotkał?
Ale to żaden dowód. Ponieważ kiedy już ktoś jest iskrą, nie rozpowiada o tym naokoło,
prawda? Usługi iskry nie są szczególnie poszukiwane, za łatwo jest użyć krzemienia i żelaza czy
nawet tych alchemicznych zapałek. Nie. Iskra nabiera wartości tylko wtedy, kiedy trzeba rozpalić
ogień z daleka, a ludzie chcą tego jedynie wówczas, kiedy chodzi o zły ogień: żeby komuś
zaszkodzić albo spalić budynek. A jeśli ktoś świadczy takie usługi, nie wywiesza zwykle szyldów
"Iskra do wynajęcia" czy czegoś w tym rodzaju.
Co najgorsze, kiedy już się rozniesie, że ktoś jest iskrą, zrzucają na niego winę za każdy
najmniejszy pożar. Synowie jakiegoś farmera chowają się w stodole, żeby palić fajkę - i stodołę
niszczy ogień. Czy któryś z chłopców powie:
- Tak, tato, to przeze mnie. Nie. Powie:
- Na pewno jakiś iskra podłożył ogień, tato.
A potem zaczynają szukać tej iskry, wygodnego kozła ofiarnego. Nie, Hooch nie był durniem.
Nie mówił nikomu, że może swoimi myślami podgrzewać i podpalać.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Hooch nieczęsto wykorzystywał swój talent iskry. Powód
tak sekretny, że Hooch sam właściwie o nim nie wiedział. Rzecz w tym, że ogień go przerażał.
Niektórzy ludzie boją się wody, i wyruszają na morze; niektórzy boją się śmierci, i zostają
grabarzami; inni jeszcze boją się Boga, i są kaznodziejami. A Hooch bał się ognia, bał się jak
niczego innego na świecie, i dlatego ogień zawsze go pociągał, choć budził kurcze żołądka. Ale
kiedy Hooch sam miał podłożyć ogień, wtedy cofał się, zwlekał, szukał pretekstów, żeby wcale
tego nie robić. Miał talent, lecz bardzo niechętnie z niego korzystał.
Ale zrobiłby to. Zanim jakiś Czerwony drogą mordu zdobyłby całą tę whisky, Hooch
wysadziłby proch, siebie, swoich chłopców i ładunek. Może i boi się ognia, ale bez trudu
przezwycięży strach, jeśli tylko będzie odpowiednio wściekły.
Dobrze się zatem składało, że Czerwoni tak lubili alkohol i nie chcieli zmarnować ani kropli.
Ani jedno kanoe nie podpłynęło za blisko, ani jedna strzała nie świsnęła w powietrzu, żeby stuknąć
o drewno. Hooch ze swoimi beczkami, beczułkami i antałkami spływał wodą spokojnie jak nikt,
wprost do Carthage City. Takim pompatycznym imieniem nazwał gubernator Harrison palisadę z
setką żołnierzy w środku, wystawioną dokładnie tam, gdzie Mała My-Ammy spotyka się z Hio. I
proszę, już prawie pięćdziesiąt kominów dymi wokół palisady, co oznacza, że Carthage City
osiągnęło niemal wielkość wioski.
Słyszał, jak krzyczą, zanim jeszcze zobaczyli go z nabrzeża. To z pewnością Czerwoni, którzy
połowę życia spędzali na brzegu, czekając, kiedy przypłynie krypa z whisky. A Hooch wiedział, że
tym razem są szczególnie spragnieni. Widział, jak w Fort Dekane pieniądze przechodzą z rąk do
rąk, gdy zatrzymują się tam inni handlarze. Carthage City jest już pewnie suche jak bycze wymię. I
oto zjawia się Hooch z krypą wyładowaną bardziej niż kiedykolwiek widzieli. I tym razem dobrze
mu zapłacą, to pewne.
Bill Harrison może się puszyć jak paw, zadzierać nosa i nazywać się gubernatorem, chociaż
nikt go nie wybrał ani nikt nie wyznaczył prócz jego własnej chęci... Ale trzeba mu przyznać, zna
się na interesach. Ustawił tych chłopców w eleganckich mundurach szeregiem na nabrzeżu, równo
aż miło popatrzeć. Mieli nabite muszkiety i byli gotowi zastrzelić każdego Czerwonego, który
zrobiłby chociaż jeden krok w stronę brzegu. I nie była to czysta formalność - Czerwoni byli
spragnieni jak nigdy. Hooch dostrzegł to od razu. Nie podskakiwali jak dzieci, ma się rozumieć,
tylko stali tam, stali i patrzyli, wcale się nie kryjąc, nie dbając o to, kto ich może zobaczyć,
półnadzy, jak zawsze latem. Stali tak pokornie, gotowi kłaniać się i czołgać, błagać i żebrać,
powtarzać: panie Hooch, jedna beczułka za trzydzieści skór jelenich, tak, to będzie cudowne,
cudowne, panie Hooch, jeden kubek whisky za te dziesięć skórek piżmowców.
- Hiiha! - wrzasnął Hooch.
Chłopcy od drągów spojrzeli na niego jak na szaleńca, bo nigdy nie widzieli, jak wyglądali ci
Czerwoni dawniej, zanim jeszcze gubernator Harrison wystawił tu fort. Wtedy nie zniżali się, żeby
spojrzeć na Białego, człowiek musiał wczołgiwać się do ich lepianek, dusić się od dymu i wilgoci,
siedzieć, pokazywać jakieś znaki i gadać w tym ich bełkocie, żeby pozwolili mu handlować. A
potem Czerwoni stali dookoła z łukami i włóczniami, a człowiek się trząsł, żeby przypadkiem nie
doszli do wniosku, że jego skalp wart jest więcej niż towar.
Teraz już nie. Teraz nie mieli u siebie ani jednej sztuki broni. Teraz tylko wywieszali języki,
czekając na alkohol. I będą pić i pić, i pić, i pić, i pić, aż hiiha! padną trupem, zanim skończą z
piciem, a to najlepsze, najlepsze, co może się zdarzyć. Dobry Czerwony to wyłącznie martwy
Czerwony, Hooch zawsze to powtarzał. A on i Bill Harrison wprowadzili takie porządki, że
Czerwoni zdychali od whisky w dobrym tempie, w dodatku płacąc za ten przywilej.
Dlatego cumując do nabrzeża w Carthage City, Hooch był zadowolony jak mało kto. Sierżant
zasalutował mu nawet, patrzcie tylko! Całkiem inaczej, niż traktowali go szeryfowie Stanów
Zjednoczonych jeszcze w Suskwahenny. Zachowywali się tak, jakby był gnojem zeskrobanym z
deski w wychodku. Tutaj, w nowym kraju, do ludzi wolnego ducha, takich jak on, wszyscy odnosili
się jak do dżentelmenów. Bardzo to Hoochowi odpowiadało. Niech sobie ci pionierzy ze swoimi
brzydkimi żonami i chudymi bachorami rąbią drzewa i grzebią się w ziemi, niech hodują kukurydzę
i świnie, żeby przeżyć. To nie dla Hoocha. Przybędzie tam o wiele, wiele później, kiedy pola będą
już zasiane i piękne, a domy staną w równych rządkach wzdłuż ulic. Wtedy wyjmie swoje
pieniądze i kupi sobie największy dom w mieście, wtedy bankier zejdzie z chodnika w błoto, żeby
zrobić mu przejście, a burmistrz będzie się do niego zwracał "szanowny panie". A może Hooch sam
się zdecyduje zostać burmistrzem...
To oznaczał salut sierżanta. Przepowiadał przyszłość Hoocha.
Hooch zszedł na brzeg.
- Rozładujemy tutaj, panie Hooch - powiedział sierżant.
- Mam listę przewozową - odparł Hooch. - Więc niech twoi chłopcy nie próbują czegoś
ściągnąć. Chociaż, sam nie wiem skąd, jest tam chyba beczułka dobrej żytniej whisky, której jakoś
nie policzyliśmy. Założę się, że nikt nie zauważy jej zniknięcia.
- Będziemy bardzo ostrożni, proszę pana - zapewnił sierżant, ale uśmiechał się tak szeroko, że
pokazywał tylne zęby.
Hooch wiedział, że sierżant znajdzie jakiś sposób, żeby zachować dla siebie większą część tej
dodatkowej beczułki. Jeśli jest głupi, po trochu sprzeda tę whisky Czerwonym. Nie wzbogaci się na
połowie beczułki. Nie, jeśli sierżant jest sprytny, podzieli się swoją połową - szklaneczka po
szklaneczce - z oficerami, którzy mogą dać mu awans. A po pewnym czasie ten sierżant nie będzie
już wychodził na brzeg przyjmować krypy. O nie, będzie siedział w kwaterach oficerskich, z piękną
żoną w sypialni i dobrą stalową szablą u boku.
Hooch nigdy by tego sierżantowi nie powiedział. Uważał, że jak ktoś nie ma dość rozumu,
żeby robić co należy, to tłumaczenie nie pomoże. A jeśli ma dość rozumu, nie potrzebuje, żeby mu
handlarz whisky mówił, co powinien robić.
- Gubernator Harrison chce pana widzieć - oznajmił sierżant.
- A ja chcę widzieć jego - odparł Hooch. - Ale najpierw muszę się wykąpać, ogolić i przebrać.
- Gubernator mówił, żeby się pan zatrzymał w starej rezydencji.
- Starej? - powtórzył Hooch.
Harrison ledwie cztery lata temu wybudował oficjalną rezydencję. Istniał tylko jeden powód,
żeby tak prędko wznosić nową. - Czyżby gubernator Bill znalazł sobie żonę?
- Tak jest. Śliczną jak obrazek i dopiero piętnastoletnią. Pochodzi z Manhattanu, więc nie
bardzo mówi po angielsku. A nawet kiedy mówi, nie przypomina to angielskiego.
Hoochowi to nie przeszkadzało. Dobrze znał holenderski, prawie tak dobrze jak angielski i o
wiele lepiej niż mowę Shaw-Nee. Bez trudu zaprzyjaźni się z żoną Harrisona. Zastanowił się
nawet... ale nie, nie należy odbijać kobiety innemu mężczyźnie. Hooch nierzadko miał na to ochotę,
ale wiedział, że kiedy człowiek już raz wejdzie na taką ścieżkę, sprawy straszliwie się komplikują.
Poza tym nie potrzebował białej kobiety. Dookoła było dosyć spragnionych squaw.
Skoro Bill Harrison ma już drugą żonę, ciekawe czy sprowadzi tutaj swoje dzieci. Hooch nie
wiedział, jak duzi są chłopcy, ale dość duzi, żeby spodobało im się życie na pograniczu. Mimo to
Hooch miał niejasne wrażenie, że lepiej byłoby dla nich, gdyby zostali w Filadelfii, ze swoją ciotką.
Nie dlatego, że nie powinni mieszkać w dzikim kraju, ale dlatego, że nie powinni mieszkać za
blisko ojca. Hooch lubił Billa Harrisona, nie można powiedzieć, ale nie wybrałby go na idealnego
opiekuna dla dzieci, nawet dla jego własnych dzieci.
Przystanął przed bramą w palisadzie. Musiał przyznać, że robiła wrażenie. Obok typowych
heksów i amuletów, które miały strzec przed nieprzyjaciółmi, ogniem i tak dalej, gubernator Bill
przybił tu tablicę szeroką jak sama brama. Wielkimi literami napisał na niej:
CARTHAGE CITY
i mniejszymi, niżej:
STOLICA STANU WOBBISH
Właśnie czegoś takiego można było się po Billu spodziewać. W pewien sposób wierzył, że ta
tablica jest potężniejsza niż wszystkie heksy. Jako iskra Hooch wiedział, że na przykład heks
chroniący przed pożarem nie przeszkodziłby mu, a tylko utrudnił rozpalenie ognia w pobliżu.
Gdyby jednak rozniecił solidny płomień gdzie indziej, heks spłonąłby jak wszystko inne. Ale
tablica nazywająca Wobbish stanem, a Carthage jego stolicą... No cóż, mogła posiadać jakąś moc,
władzę nad myślami ludzi. Jeśli powtarza się coś dostatecznie często, ludzie zaczynają wierzyć, że
to prawda, a wkrótce potem staje się to prawdą. Oczywiście, nie coś w rodzaju "Dziś w nocy
księżyc się zatrzyma i zawróci na niebie", ponieważ żeby to się udało, księżyc musiałby słyszeć te
słowa. Ale jeśli powiedzieć: "Ta dziewczyna jest łatwa" albo "Tamten człowiek to złodziej", nie ma
znaczenia, czy osoba, o której mowa, uwierzy w to czy nie. Wszyscy inni uwierzą i zaczną ją
traktować, jakby to była prawda. Hooch uznał zatem, że kiedy dostatecznie wielu ludzi zobaczy
tablicę nazywającą Carthage stolicą stanu Wobbish, pewnego dnia słowo stanie się ciałem.
Rzecz w tym, że Hoocha wcale nie obchodziło, czy gubernatorem zostanie Harrison i założy
swoją stolicę w Carthage City, czy ten abstynent, zarozumiały i cnotliwy Armor-of-God Weaver
założy jako gubernator stolicę w Vigor Kościele, na północy, gdzie strumień Chybotliwego Kanoe
wpada do Wobbish. Niech ci dwaj wojują ze sobą; którykolwiek zwycięży, Hooch zamierzał być
człowiekiem bogatym i robić to, co mu się spodoba. A jeśli nie, cała okolica stanie w płomieniach.
Gdyby Hooch przegrał kiedyś z kretesem, dopilnowałby, żeby nikt inny nie zyskał. Kiedy iskra nie
ma już żadnej nadziei, wciąż jeszcze może wyrównać rachunki. To jedyny pożytek z bycia iskrą.
Oczywiście, jako iskra dbał zawsze, żeby mieć gorącą wodę do kąpieli, czyli talent dawał
jednak jakieś korzyści. Przyjemnie było zejść z krypy i wrócić do cywilizowanego życia. Czyste
ubranie już czekało i miło w końcu zgolić z brody ten kłujący zarost. Nie wspominając o tym, że
kąpiącej go squaw naprawdę zależało na dodatkowej porcji whisky. Gdyby Harrison nie przysłał
żołnierza, który stukał do drzwi i wołał, żeby się spieszyć, Hooch mógłby od razu odebrać pierwszą
ratę jej towaru. Zamiast tego wytarł się i ubrał.
Była naprawdę zmartwiona, kiedy ruszył do drzwi.
- Ty wrócić? - zapytała.
- Pewnie, że wrócę - obiecał. - I przyniosę ze sobą beczułkę.
- Byle przed zmrokiem - poprosiła.
- Może tak, a może i nie. Co za różnica?
- Po zmroku wszyscy czerwoni jak ja, poza fortem.
- Ach tak... - mruknął Hooch. - Dobrze, spróbuję wrócić przed zmrokiem. A jeśli nie, będę o
tobie pamiętał. Mogę zapomnieć twoją twarz, ale zapamiętam ręce. To była bardzo przyjemna
kąpiel.
Uśmiechnęła się groteskową imitacją prawdziwego uśmiechu. Hooch nie mógł zrozumieć,
dlaczego Czerwoni już dawno nie wymarli, skoro ich squaw są takie brzydkie. Ale jeśli człowiek
trochę przymknie oczy, sąuaw zupełnie wystarczy, póki się nie wróci do normalnych kobiet.
Harrison zbudował nie tylko nową rezydencję. Dodał też spory kawałek palisady, tak że fort
urósł prawie dwukrotnie.
A wzdłuż całej palisady biegł solidny parapet. Harrison był gotów do wojny. Hooch
zaniepokoił się nie na żarty. W czasie wojny handel whisky nie szedł zbyt dobrze. Czerwoni, którzy
walczyli w bitwach, nie byli tymi, którzy pili alkohol. Hooch tak często widywał ten drugi ich
rodzaj, że prawie zapomniał o istnieniu pierwszego. Zauważył też działo. Nie, dwa działa.
Stanowczo wyglądało to groźnie.
Harrison nie urządził sobie biura w rezydencji. Mieściło się w innym, całkiem nowym budynku
sztabowym. Gabinet Harrisona zajmował południowo-zachodni róg, gdzie jest najwięcej światła.
Hooch zauważył, że - oprócz zwykłego oddziału żołnierzy na warcie i grupy zajętych papierami
oficerów - w budynku sztabu siedzi albo leży kilku Czerwonych. Oczywiście, to oswojeni
Czerwoni Harrisona - zawsze trzymał paru pod ręką.
Tyle że było ich tu więcej niż zwykle, a Hooch rozpoznał tylko Lollę-Wossiky. Ten jednooki
Shaw-Nee był najbardziej zapitym Czerwonym, który jeszcze nie umarł. Nawet inni Czerwoni
nabijali się z niego, takim był pijakiem. Prawdziwa szmata.
Najzabawniejsze, że to Harrison osobiście zastrzelił ojca Lolli-Wossiky - jakieś piętnaście lat
temu, kiedy Lolla-Wossiky był całkiem mały, stał obok i patrzył. Harrison opowiadał o tym czasem
przy Lolli-Wossiky, a jednooki pijak tylko kiwał głową, śmiał się, szczerzył zęby i zachowywał tak,
jakby nie miał krzty rozumu ani ludzkiej godności. Hooch w życiu nie widział gorszego,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]