Card Orson Scott-Cykl Endera 3-Mówca umarłych, Cykl Endera

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Orson Scott Card – Mówca umarłych
Orson Scott Card
Mówca umarłych
Emy Greggowi Keizerowi, który już dawno wiedział, jak.
PROLOG
W roku 1830 po utworzeniu Gwiezdnego Kongresu, automatyczny statek zwiadowczy przesłał ansiblem raport:
parametry planety, którą badał, mieściły się w przedziale odpowiednim dla życia ludzi. Najbliższym światem,
odczuwającym ciśnienie demograficzne była Baia; Gwiezdny Kongres przyznał im licencję badawczą. I tak pierwsi ludzie,
jacy zobaczyli nowy świat, byli Portugalczykami z mowy, Brazylijczykami z kultury i katolikami z wyznania. W roku 1886
zeszli z pokładu promu, przeżegnali się i nadali planecie imię Lusitania, co było starożytną nazwą Portugalii. Zajęli się
katalogowaniem flory i fauny. Pięć dni później zorientowali się, że niewielkie, leśne zwierzęta, które nazwali porąuinhos -
prosiaczki, wcale nie były zwierzętami. Po raz pierwszy od czasu Ksenocydu Robali, popełnionego przez tego potwora
Endera, ludzkość napotkała obce, inteligentne istoty. Prosiaczki były technologicznie słabo rozwinięte, jednak używały
narzędzi, budowały domy i dysponowały językiem. - To szansa, którą dał nam Pan - oświadczył arcykardynał Pio z Baii. -
Byśmy mogli odkupić zniszczenie robali. Członkowie Gwiezdnego Kongresu czcili wielu bogów, a czasem żadnego, ale
wszyscy zgodzili się z arcykardynałem. Lusitania miała być zasiedlona z Baii, a zatem pod Licencją Katolicką, jak tego
wymagała tradycja. Jednak kolonia nie miała prawa sięgnąć poza wyznaczone granice ani przekroczyć limitu populacji.
Lecz przede wszystkim ograniczało ją jedno prawo: Nie wolno zakłócać rozwoju prosiaczków.
NIEKTÓRZY MIESZKAŃCY KOLONII LUSITANII
Ksenolodzy
(Zenadores) Pipo (Joao Figueira Alvarez) Libo (Liberdade Gracas a Deus
Figueira de Medici) Miro (Marcos Yladimir Ribeira von Hesse) Ouanda (Ouanda Quenhatta
Figueira Mucumbi)
Ksenobiolodzy
(Biologistas) Gusto (Yladimir Tiago Gussman) Cida (Ekaterina Maria
Aparecida do Norte von Hesse-Gussman) Novinha (Ivanova Santa Catarina von Hesse) Ela
(Ekaterina Elanora Ribeira von Hesse)
Zarządca Bosąuinha (Faria Lima Maria do Bosąue)
Biskup Peregrino (Armao Cebola)
Opat i Przeor Klasztoru Dom Cristao (Amai a Tudomundo Para Que Deus vos Ame Cristao)
Dona Crista (Detestai o Pecado e Fazei o Direito Crista)
Rozdział l
Ponieważ nie pogodziliśmy się jeszcze w pełni z ideą, że mieszkańcy sąsiedniej wioski są takimi samymi ludźmi jak
my, byłoby w najwyższym stopniu naiwnym przypuszczenie, iż potrafimy kiedyś spojrzeć na społeczne, używające
narzędzi istoty i zobaczyć nie bestie, ale braci, pielgrzymujących wspólną drogą do kaplicy inteligencji. A jednak to
właśnie widzę, czy też pragnę zobaczyć. Różnica pomiędzy
"ramen"
i
"varelse"
tkwi nie w stworzeniu poddanym osądowi,
ale w tym, które ten osąd wydaje. Kiedy stwierdzamy, że obcy gatunek jest
"ramen",
nie oznacza to, że przekroczył on próg
dojrzałości. Oznacza, że to my go przekroczyliśmy.
Demostenes, Ust do Framttngów
Korzeniak był równocześnie najbardziej kłopotliwym i najbardziej pomocnym z peąueninos. Zawsze na miejscu,
gdy Pipo odwiedzał polanę, starał się jak mógł, by odpowiedzieć na pytania, których prawo zabraniało Pipowi zadawać.
Pipo uzależnił się od niego - chyba za bardzo - a jednak, choć Korzeniak błaznował i bawił się niczym nieodpowiedzialny
młodzik, którym zresztą był, cały czas obserwował, sondował, sprawdzał. Pipo stale musiał uważać na zastawiane przez
niego pułapki.
Przed chwilą jeszcze Korzeniak wspinał się na drzewo. Ściskał pień jedynie rogowatymi zgrubieniami na kostkach i
wewnętrznych stronach ud. W rękach trzymał dwa patyki - zwane Ojcowskimi Kijami - którymi cały czas bębnił o drzewo
w porywającym, zmiennym rytmie. Hałas wywabił z drewnianej chaty Mandachuvę. Krzyknął coś do Korzeniaka w
Mowie Mężczyzn, a potem po portugalsku:
- P'ra baixo, bicho!
Kilku prosiaczków w pobliżu głośno potarło jednym udem o drugie, wyrażając w ten sposób podziw dla
obcojęzycznej gry słów. Szelest aplauzu ucieszył Mandachuvę, który podskoczył wysoko.
Tymczasem Korzeniak odchylił się do tyłu, jakby miał spaść. Potem odepchnął się rękami, wykręcił w powietrzu
salto i wylądował na obie nogi, podskakując kilka razy. Nawet się nie potknął.
- Jesteś więc teraz akrobatą - ocenił Pipo. Korzeniak podszedł kołysząc się na boki. W ten sposób próbował
naśladować ludzi, choć zdecydowanie bardziej przypominało to parodię, ponieważ jego płaski, zwrócony ku górze ryjek
robił zdecydowanie świniowate wrażenie. Nic dziwnego, że mieszkańcy z innych światów nazywali ich "prosiaczkami".
Nazwa ta padła w pierwszych raportach, jeszcze w '86 roku, a w 1925, gdy powstała lusitańska kolonia, zdążyła się już
zakorzenić. Ksenolodzy ze wszystkich Stu Światów pisali o nich jako o "Lusitańskich aborygenach", choć Pipo doskonale
wiedział, że w grę wchodziła jedynie kwestia rangi zawodu. Poza naukowymi artykułami, ksenolodzy także mówili:
prosiaczki. Pipo nazywał ich peąueninos, a oni nie protestowali, gdyż teraz sami określali siebie jako "Mały Lud". Mimo
wszystko, mimo "rangi zawodu", nie dało się zaprzeczyć, że w chwilach takich jak ta, Korzeniak bardzo przypominał
świnię chodzącą na tylnych nogach.
- Akrobata - powtórzył Korzeniak, wypróbowując nowe słowo. - Co ja takiego zrobiłem? Macie nazwę dla ludzi,
którzy to robią? Są więc ludzie, dla których to jest praca?
Pipo westchnął bezgłośnie, nie zmieniając przy tym przyklejonego do twarzy uśmiechu. W obawie przed skażeniem
1 / 114
Orson Scott Card – Mówca umarłych
kultury prosiaczków, prawo surowo zakazywało udzielania informacji o społeczeństwie ludzi. Korzeniak jednak prowadził
bezustanną grę, starając się wycisnąć do ostatniej kropli wszelkie implikacje wszystkich wypowiedzi Pipa.
Tym razem Pipo mógł wyłącznie do siebie mieć pretensje o niemądrą uwagę, która niepotrzebnie uchyliła okno na
świat ludzi. Czasami czuł się wśród peąueninos tak dobrze, że zaczynał mówić swobodnie. Ciągle ryzykuję. Nie nadaję się
do tej gry, w której trzeba zdobywać informacje, nie dając nic w zamian. Libo, mój małomówny syn, jest w tym lepszy,
chociaż jest moim uczniem dopiero... jak dawno skończył trzynaście?... od czterech miesięcy.
- Też bym chciał mieć takie zgrubienia na nogach - stwierdził Pipo. - Pień tego drzewa rozdarłby mi skórę na
strzępy.
- Zawstydziłoby to nas wszystkich - Korzeniak przyjął wyczekującą postawę, która według Pipa oznaczała lekkie
podenerwowanie, a może też milczące ostrzeżenie dla innych peąueninos, by byli ostrożni. Mogła też być sygnałem
najwyższego przerażenia, choć nigdy jeszcze nie widział peąuenino odczuwającego przerażenie.
Na wszelki wypadek odezwał się pospiesznie, by go uspokoić:
- Nie przejmuj się. Jestem za stary i za słaby, żeby się wspinać na drzewa. Zostawiam to takim młodzikom jak ty.
Udało się. Ciało Korzeniaka znowu się poruszyło.
- Lubię wchodzić na drzewa. Widzę wtedy wszystko - Korzeniak przykucnął przed Pipem i pochylił się. - Czy
przyprowadzisz tu zwierzę, które biegnie po trawie nie dotykając gruntu? Nie wierzą, że je widziałem.
Kolejna pułapka. I co, Pipo, ksenologu, czy zdecydujesz się poniżyć przedstawiciela społeczności, którą badasz?
Czy raczej będziesz się trzymał sztywnych praw, jakie ustanowił Gwiezdny Kongres, by rządziły tym spotkaniem? Historia
nie znała zbyt wielu precedensów. Jedynymi inteligentnymi obcymi, jakich napotkała ludzkość, były robale, trzy tysiące lat
temu, a w rezultacie spotkania wszystkie robale zginęły. Tym razem Gwiezdny Kongres zdecydował, że jeśli ludzkość
popełni błąd, to raczej z przeciwnym skutkiem. Minimum informacji, minimum kontaktu. Korzeniak zauważył wahanie
Pipa, jego niepewne milczenie.
- Nigdy nam nic nie mówicie - stwierdził. - Obserwujecie nas i badacie, ale nie wpuszczacie za ogrodzenie,
żebyśmy także mogli was obserwować i badać.
Pipo odpowiedział tak uczciwie, jak tylko mógł w sytuacji, gdy ostrożność była ważniejsza od uczciwości.
- Jeśli dowiadujecie się tak mało, a my tak dużo, to czemu znasz stark i portugalski, a ja wciąż się uczę waszej
mowy?
- Jesteśmy mądrzejsi.
Korzeniak odwrócił się na pośladkach tak, że siedział teraz plecami do Pipa.
- Wracaj za swoje ogrodzenie - powiedział.
Pipo wstał natychmiast. W pobliżu Libo przyglądał się trójce peąueninos, próbując dociec, w jaki sposób splatają
suche pnącza merdony na pokrycie dachu. Spojrzał na ojca i natychmiast stanął przy nim, gotów by odejść. Oddalili się bez
słowa. Peąueninos tak dobrze opanowali język, że ludzie nigdy nie omawiali tego, czego się dowiedzieli, póki nie znaleźli
się wewnątrz ogrodzenia.
Pół godziny zajęła droga do domu. Rozpadało się, kiedy przechodzili przez bramę i szli obok wzgórza do Stacji
Zenadora. Zenadora? Pipo zastanawiał się nad tym, patrząc na zawieszoną nad drzwiami tabliczkę, na której słowo
KSENOLOG wypisano w starku. To właśnie ja, myślał. Przynajmniej dla obcych. Ale portugalski tytuł ZENADOR jest tak
prosty do wymówienia, że na Lusitanii mało kto używa nazwy "ksenolog", nawet gdy mówi w starku. Tak zmienia się
mowa. Gdyby nie ansibl, gwarantujący Natychmiastową komunikację wśród Stu Światów, nie udałoby się chyba zachować
wspólnego języka. Podróże międzygwiezdne są zbyt rzadkie i powolne. W przeciągu stulecia stark rozpadłby się na
dziesięć tysięcy dialektów. Ciekawie byłoby sprawdzić na komputerze projekcję zmian lingwistycznych na Lusitanii w
przypadku, gdyby dopuścić do rozkładu starku i absorpcji
portugalskiego...
- Tato - odezwał się Libo.
Dopiero wtedy Pipo zauważył, że zatrzymał się dziesięć metrów od stacji. Styczne. Większa część mojej umysłowej
aktywności przebiega po stycznych, na zewnątrz obszaru moich badań. Zapewne dlatego, że w obszarze moich badań
narzucone przepisy uniemożliwiają poznanie i zrozumienie czegokolwiek. Nauka ksenologii w większym stopniu opiera
się na tajemnicach, niż nauka Kościoła.
Dotknięcie dłoni wystarczyło, by otworzyć zamek. Wchodząc za próg Pipo wiedział, jak spędzą resztę wieczoru.
Zanim przygotują raport z dzisiej szego spotkania, muszą spędzić kilka godzin nad terminalami komputera. Wtedy
przeczytają nawzajem swoje notatki, a jeśli będą zadowoleni, Pipo napisze krótkie streszczenie i pozwoli komputerom
zająć się resztą, uzupełnić informacje i przekazać je natychmiast do ksenologów pozostałych Stu Światów. Ponad tysiąc
uczonych studiuje jedyną obcą rasę, jaką poznaliśmy. I poza tymi drobiazgami, jakie wykrywają satelity, moi koledzy
dysponują jedynie informacjami, które posyłam im ja i Libo. To z pewnością minimalna interwencja.
Gdy jednak Pipo znalazł się w stacji, od razu spostrzegł, że dzisiejszego wieczoru nie wypełni wytężona, spokojna
praca. Wewnątrz czekała Dona Crista, ubrana w swój klasztorny habit. Czyżby któreś z dzieci miało kłopoty w szkole?
- Nie, nie - odezwała się Dona Crista. - Twoje dzieci radzą sobie doskonale, z wyjątkiem tego, które jest moim
zdaniem za małe, by opuszczać szkołę i pracować tutaj, nawet jako uczeń. Libo milczał. Mądra decyzja, uznał Pipo. Dona
Crista była inteligentną i ujmującą, może nawet piękną młodą kobietą. Jednak przede wszystkim i nade wszystko była
mniszką zakonu Filhos da Mente de Cristo, Dzieci Umysłu Chrystusa, i nie jej uroda budziła podziw, gdy gniewała się na
ignorancję i głupotę. Zdumiewało to wielu całkiem rozsądnych ludzi, których ignorancja topniała nieco w ogniu jej
pogardy. Milczenie, Libo, to polityka, która przyniesie ci korzyści.
- Nie przyszłam tu w sprawie twoich dzieci - wyjaśniła Dona Crista. - Chodzi o Novinhę. Dona Crista nie musiała
wymieniać nazwiska - wszyscy znali Novinhę. Straszliwa Descolada minęła ledwie osiem lat temu. Zdawało się, że zaraza
zniszczy kolonię, zanim ta zacznie w ogóle funkcjonować. Rodzice Novinhy, para ksenobiologów, Gusto i Cida, wynaleźli
szczepionkę. Tragiczna ironia losu sprawiła, że odkryli przyczynę choroby i lekarstwo na nią zbyt późno, by uratować
samych siebie. Pochowano ich jako ostatnie ofiary Descolady. Pipo dokładnie pamiętał małąNovinhę, jak stała trzymając
dłoń burmistrz Bosąuinhy, gdy biskup Peregrino osobiście celebrował nabożeństwo żałobne. Nie, nie trzymała burmistrz za
rękę. Obraz tamtego dnia pojawił się przed oczami, a wraz z nim wspomnienie tego, co wtedy odczuwał. Jak ona to
zapamięta? - pytał wtedy sam siebie. To przecież pogrzeb jej rodziców; z całej rodziny tylko ona pozostała żywa. A mimo
to widzi wokół radość mieszkańców kolonii. Czy potrafi w tym wieku zrozumieć, że ta radość jest największym hołdem
2 / 114
Orson Scott Card – Mówca umarłych
dla jej matki i ojca? Walczyli i zwyciężyli, zdobyli dla nas zbawienie w tych odartych z nadziei dniach poprzedzających
śmierć; zebraliśmy się tutaj, by podziękować za wspaniały dar, jaki nam ofiarowali. Ale dla ciebie, Novinho, twoi rodzice
umarli, tak samo jak przedtem bracia. Pięćset ofiar, ponad sto mszy żałobnych w ostatnich sześciu miesiącach, a wszystkie
odprawiane w atmosferze lęku, żalu i rozpaczy. I teraz, po śmierci twoich rodziców, ten lęk, żal i rozpacz są dla ciebie
równie wielkie - nikt jednak nie dzieli z tobą bólu. Ulga i radość goszczą w naszych myślach.
Obserwując ją, próbując pojąć jej uczucia, Pipo na nowo rozbudził w sobie żal po śmierci swej siedmioletniej Marii,
zmiecionej wichrem zagłady, który pokrył jej skórę rakowatymi naroślami i gwałtownie rosnącą grzybnią. Ciało puchło lub
gniło, schodząc ze stóp i głowy, i odsłaniając kości, podczas gdy nowa kończyna, nie ręka ani noga, wyrastała z biodra. Jej
słodkie, piękne ciałko ginęło na ich oczach, umysł zaś pozostawał bezlitośnie przytomny, zdolny do rozumienia tego, co się
dzieje. Pod koniec błagała Boga, by zesłał jej śmierć. Pipo wspominał to wszystko, a potem mszę za jej duszę, wspólną dla
niej i pięciu innych ofiar. Gdy siedział wtedy, stał, klęczał obok swej żony i ocalałych dzieci, wyczuwał doskonałą jedność
wszystkich zebranych w katedrze. Wiedział, że jego cierpienie jest ich cierpieniem, że strata najstarszej córki połączyła go
ze społecznością nierozerwalnymi więzami żalu. To przynosiło ulgę, w tym znajdywał uspokojenie. Powszechna żałoba
koiła jego ból.
Mała Novinha nie miała tego pocieszenia. Jej ból był - jeśli to możliwe - jeszcze gorszy niż Pipa. Pipo przynajmniej
nie został zupełnie pozbawiony rodziny i był dorosłym mężczyzną, nie dzieckiem przerażonym nagłą utratą fundamentów
swego istnienia. Rozpacz nie wiązała jej ze społecznością, a raczej oddzielała. Tego dnia wszyscy się cieszyli - prócz niej.
Wszyscy wychwalali jej rodziców - ona jedna za nimi tęskniła; wolałaby pewnie, by nie wynajdywali lekarstwa dla innych,
byle sami pozostali żywi.
Izolacja dziewczynki była tak wyraźna, że Pipo dostrzegał jej objawy nawet ze swego dalekiego miejsca. Novinha
szybko zabrała rękę z dłoni burmistrz. Łzy jej obeschły, nim msza dobiegła końca. Siedziała milcząca, jak więzień
odmawiający swym strażnikom współpracy. Pipo czuł, że pęka mu serce. Wiedział jednak, że choćby się starał, nie potrafi
ukryć swego zadowolenia z końca Descolady, radości, że żadne z pozostałych dzieci nie zostało mu odebrane. Zauważy to
natychmiast; próba pocieszenia zamieni się w drwinę i odepchnie ją jeszcze bardziej.
Po nabożeństwie szła pełna goryczy wśród tłumów ludzi pełnych dobrej woli, którzy z nieświadomym
okrucieństwem powtarzali, że jej rodzice z pewnością byli świętymi, że siedzą po prawicy Boga. Cóż to za pocieszenie dla
dziecka?
- Nigdy nam nie wybaczy dzisiejszego dnia - szepnął Pipo do żony.
- Wybaczy? - Conceićao nie należała do kobiet, które natychmiast podchwytują tor myśli męża. - Przecież to nie my
zabiliśmy jej rodziców...
- Ale wszyscy dziś świętujemy, prawda? Tego nam nie wybaczy.
- Bzdura. Zresztą, i tak nie rozumie. Jest za mała.
Rozumie, pomyślał Pipo. Czy Maria nie rozumiała wielu spraw, gdy była nawet młodsza od Novinhy?
Mijały lata - w tym roku już osiem - i widywał ją czasem. Była w wieku jego syna, Liba, a to oznaczało, że razem
chodzili na lekcje. Słuchał jej wystąpień i referatów, które wygłaszały często wszystkie dzieci. Cechowała ją pewna
elegancja myśli, precyzja analizy, która silnie do niego przemawiała. Jednocześnie dziewczynka robiła wrażenie całkowicie
chłodnej, obojętnej wobec wszystkich. Chłopak Pipa, Libo, był nieśmiały, a przecież miał kilku przyjaciół i zdobył
sympatię nauczycieli. Novinha nie miała przyjaciół, nie miała nikogo, czyjego spojrzenia szukałaby wzrokiem w chwili
tryumfu. Nie było nauczyciela, który by ją szczerze lubił, ponieważ nie reagowała, nie okazywała wzajemności. -Jest
emocjonalnie sparaliżowana - powiedziała kiedyś Dona Crista, gdy Pipo o nią spytał. -Nie można sięgnąć do jej wnętrza.
Twierdzi, że jest absolutnie szczęśliwa i nie widzi potrzeby zmian.
A teraz Dona Crista przyszła do Stacji Zenadora, by porozmawiać z Pipem. Dlaczego właśnie do niego? Potrafił
wymyślić tylko jeden powód, by dyrektorka szkoły zjawiła się tutaj w sprawie pewnej osieroconej dziewczynki.
- Czy mam wierzyć, że przez te wszystkie lata, kiedy Novinha uczyła się w szkole, tylko ja o nią pytałem?
- Nie tylko - odparła. - Wielu ludzi interesowało się nią kilka lat temu, gdy Papież beatyfikował jej rodziców.
Wszyscy pytali, czy córka Gusta i Cidy, Os Yenerados, zauważyła kiedyś jakieś cudowne zdarzenia związane z jej
rodzicami, dostrzeżone przez tak wiele osób.
- Naprawdę ją o to pytali?
- Krążyły różne plotki i biskup Peregrino musiał zbadać sprawę - Dona Crista zaciskała wargi mówiąc o młodym
przywódcy duchowym kolonii. Ale wiadomo było, że stosunki między hierarchią a zakonem Filhos da Mente de Cristo
nigdy nie były dobre. - Udzieliła bardzo pouczającej odpowiedzi.
- Wyobrażam sobie.
- Powiedziała, mniej więcej, że gdyby rodzice istotnie słuchali modłów i mieli w niebie jakiekolwiek możliwości ich
spełnienia, to czemu nie odpowiedzieli na jej prośby i nie wstali z grobu? To byłby pożyteczny cud, oświadczyła. I były już
precedensy. Jeżeli Os Yenerados posiadają moc sprawiania cudów, musi to oznaczać, że nie kochają jej na tyle, by
odpowiedzieć na modły. Woli więc wierzyć, że rodzice nadal ją kochają i po prostu nie mają możliwości działania.
- Urodzona sofistka - mruknął Pipo.
- Sofistka i ekspert od poczucia winy. Powiedziała biskupowi, że jeśli Papież uznał rodziców za błogosławionych, to
tak, jakby Kościół oświadczył, że jej nienawidzili. Petycja o kanonizację jest dowodem, że Łuskania nią pogardza; jeśli zaś
zostanie wysłuchana, to sam Kościół okaże się nikczemny. Biskup Peregrino był wściekły.
- Zauważyłem, że mimo to wysłał petycję.
- Dla dobra społeczności. Poza tym, cuda zdarzały się przecież naprawdę.
- Ktoś dotyka grobowca i ból głowy przechodzi, więc krzyczy "Milagre! Os santos me abencoaram!" - Cud! Święci
mnie pobłogosławili!
- Wiesz dobrze, że Rzym wymaga lepiej udokumentowanych cudów. Ale to nieistotne. Papież łaskawie zezwolił,
byśmy nazwali nasze miasteczko "Milagre". Wyobrażam sobie, że za każdym razem, gdy Novinha słyszy tę nazwę, rozpala
się goręcej w swym sekretnym gniewie.
- Albo staje się zimniej sza. Nie wiadomo, jaką temperaturę mają takie uczucia.
- W każdym razie, Pipo, nie jesteś jedynym, który o nią pytał, ale jedynym, który pytał ze względu na nią samą, nie
z powodu jej Świątobliwych i Błogosławionych rodziców.
To smutne, że poza Filhos, prowadzącymi szkoły na Lusitanii, nie zainteresował się dziewczynką nikt prócz Pipa,
3 / 114
Orson Scott Card – Mówca umarłych
który przez te wszystkie lata poświęcił jej tylko okruchy swej uwagi.
- Ma jednego przyjaciela - wtrącił nagle Libo.
Pipo zapomniał o obecności syna - Libo był tak cichy, że nie było to trudne. Dona Crista także sprawiała wrażenie
zaskoczonej.
- Libo - oświadczyła. - Byliśmy niedyskretni, rozmawiając w ten sposób o twojej szkolnej koleżance.
- Jestem asystentem Zenadora - przypomniał jej Libo. Miało to znaczyć, że nie chodzi już do szkoły.
- Kto jest tym przyjacielem? - spytał Pipo.
- Marcao.
- Marcos Ribeira - wyjaśniła Dona Crista. - Wysoki chłopak...
- Ach, tak. Ten, który jest zbudowany jak cabra.
- To prawda, jest silny - przyznała. - Ale nie zauważyłam między nimi żadnych oznak przyjaźni.
- Kiedyś oskarżono o coś Marcao, a ona to widziała i wstawiła się za nim.
- Twoja interpretacja, Libo, jest dość dowolna. Należałoby raczej powiedzieć, że oskarżyła chłopców, którzy
naprawdę to zrobili i próbowali zrzucić winę na niego.
- Marcao pojmuje to inaczej - stwierdził Libo. - Widziałem parę razy, jak na nią patrzył. Nie jest to wiele, ale
przynajmniej ktoś ją lubi.
- A czy ty ją lubisz? - spytał Pipo.
Libo zamilkł na chwilę, Pipo wiedział, co to oznacza: Bada sam siebie w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie takiej,
która zadowoli dorosłych, ani takiej, która ich zirytuje - dzieci w jego wieku uwielbiały tego typu drobne oszustwa.
Chłopiec jednak oceniał własne uczucia, szukając prawdy.
- Wydaje mi się - powiedział w końcu - że dawała do zrozumienia, że nie chce być lubiana. Jakby była gościem,
który lada dzień ma wrócić do domu. Dona Crista pokiwała głową.
- Otóż to. Takie właśnie sprawia wrażenie. Ale teraz, Libo, dla zachowania dyskrecji musimy cię prosić, żebyś
wyszedł, gdy będziemy...
Zniknął, zanim skończyła zdanie. Skinął głową i uśmiechnął się, jakby mówił: Tak, rozumiem. Pewny krok bardziej
wymownie świadczył o jego dyskrecji, niż ewentualne zapewnienia i prośba, by mógł zostać. Potrafił sprawić, by
porównując się z nim dorośli mieli niewyraźne poczucie własnej niedojrzałości.
- Pipo - rzekła dyrektorka. - Ona złożyła prośbę o przedterminowy egzamin na ksenobiologa. Chce zająć miejsce
swych rodziców. Pipo uniósł brwi.
- Twierdzi, że studiowała tę dziedzinę jeszcze jako dziecko. Jest gotowa podjąć pracę natychmiast, bez stażu.
- Ma trzynaście lat, prawda?
- Istnieją precedensy. Wielu ludzi przystępowało do takich egzaminów równie wcześnie. Raz zdał je nawet ktoś
jeszcze młodszy. Zdarzyło się to dwa tysiące lat temu, ale to dozwolone. Naturalnie, biskup Peregrino jest przeciwny, ale
burmistrz Bosąuinha, niech Bóg błogosławi jej praktyczną duszę, twierdzi, że Łuskania bardzo potrzebuje ksenobiologa.
Trzeba się zająć stworzeniem nowych szczepów roślinnych, żebyśmy wreszcie mieli bardziej urozmaicone pożywienie i
lepsze plony z lusitańskiej gleby. Cytując jej słowa: "Może być nawet niemowlakiem, byle była ksenobiologiem".
- I chcesz, żebym przeprowadził ten egzamin?
- Gdybyś był tak uprzejmy...
- Z przyjemnością.
- Powiedziałam im, że się zgodzisz.
- Muszę wyznać, że mam pewne ukryte motywy.
- Doprawdy?
- Powinienem zrobić dla niej więcej, niż zrobiłem. Chcę się przekonać, czy nie jest za późno, by zacząć.
Dona Crista roześmiała się.
- Pipo, cieszę się, że postanowiłeś spróbować. Ale wierz mi, drogi przyjacielu, że dotknięcie jej serca jest jak kąpiel
w lodzie.
- Domyślam się. Wyobrażam sobie, że to jak lód dla tego, kto jej dotyka. Ale co ona wtedy czuje? Jest tak zimna, że
dotknięcie musi ją parzyć jak ogień.
- Cóż za poetyka - rzekła Dona Crista. W jej głosie nie było ironii. Mówiła poważnie. - Czy prosiaczki rozumieją, że
wysłaliśmy im jako ambasadora najlepszego z nas?
- Próbuję ich przekonać, ale są raczej sceptyczni.
- myślę ci ją jutro. I ostrzegam - chce zdać ten egzamin na zimno. Nie zgodzi się na żadne pytania spoza dziedziny.
- Bardziej mnie martwi, co się stanie potem - uśmiechnął się Pipo. - Jeśli nie zda, będzie miała nowe problemy. Jeśli
zda, wtedy ja zacznę je mieć.
- Dlaczego?
- Libo zacznie mnie męczyć, żebym pozwolił mu przedterminowo zdać egzamin na Zenadora. A kiedy mu się uda,
będę mógł wrócić do domu, zwinąć się w kłębek i umrzeć.
- Jesteś zwariowanym romantykiem, Pipo. Jeśli w Milagre jest ktoś zdolny do uznania swego trzynastoletniego syna
za kolegę, to tylko ty.
Kiedy odeszła, Pipo i Libo pracowali razem, jak zwykle. Pipo porównywał wyniki Liba, jego sposób myślenia,
domysły i podejście z tym, co prezentowali studenci, których znał na uniwersytecie, zanim przyłączył się do Kolonii
Lusitanii. Chłopiec był mały, musiał opanować jeszcze sporo wiedzy i teorii, ale był już prawdziwym uczonym w
metodyce i humanistą w sercu. Nim skończyli i pod wielkim, oślepiająco jasnym księżycem ruszyli razem w stronę domu,
Pipo uznał, że syn zasługuje, by traktować go jak kolegę. Nieważne, czy przystąpi do egzaminu, czy nie. Testy i tak nie
potrafią zmierzyć tego, co naprawdę się liczy.
I nieważne, jak zareaguje Novinha, ale Pipo zamierzał się przekonać, czy posiada ona te niewymierne cechy
naukowca. Jeśli nie, postara się, by nie zdawała egzaminu, choćby zapamiętała nie wiedzieć ile faktów.
Pipo nie zamierzał jej niczego ułatwiać. Novinha wiedziała, jak zachowują się dorośli, gdy planują się jej
przeciwstawić, ale nie chciała się kłócić, czy nawet być złośliwa. Oczywiście, oczywiście, możesz przystąpić do testów.
Ale nie ma powodów do pośpiechu. Odczekajmy chwilę, upewnijmy się, że zdasz za pierwszym podejściem. Novinha nie
chciała czekać. Novinha była gotowa.
4 / 114
Orson Scott Card – Mówca umarłych
- Przeskoczę przez wszystkie poprzeczki, obojętnie, jak wysoko je ustawisz - oświadczyła. Jego twarz zesztywniała.
Jak zawsze ich twarze. Wszystko w porządku, ten chłód jej nie przeszkadza, sama może zamrozić ich na śmierć.
- Nie chcę, żebyś skakała przez poprzeczki - powiedział.
- Proszę tylko, żebyś zestawił je razem. Żebym mogła załatwić to szybko. Nie chcę czekać całymi dniami. Zamyślił
się.
- Tak bardzo ci się spieszy?
- Jestem gotowa. Gwiezdny Kodeks zezwala mi przystąpić do testu. To sprawa między mną. a Gwiezdnym
Kongresem. Nigdzie nie jest napisane, że to ksenolog ma podejmować decyzje, zamiast Międzyplanetarnej Komisji
Egzaminacyjnej.
- Nie przeczytałaś dokładnie.
- Żeby zdawać, zanim skończę szesnaście lat, potrzebuję jedynie zgody mojego prawnego opiekuna. Nie mam
prawnego opiekuna.
- Wręcz przeciwnie - stwierdził Pipo. - Od dnia śmierci rodziców twoim opiekunem jest burmistrz Bosąuinha.
- I zgodziła się na ten egzamin.
- Pod warunkiem, że najpierw porozmawiasz ze mną.
Novinha dostrzegła, że przygląda się jej w skupieniu. Nie znała Pipa; pomyślała więc, że jego spojrzenie oznacza to,
co spotkała już u tak wielu ludzi: pragnienie dominacji, zawładnięcia nią, chęć przełamania determinacji i niezależności,
zmuszenia jej do poddania. W jednej chwili jej chłód zmienił się w płomień.
- Co możesz wiedzieć o ksenobiologii? Chodzisz tylko i rozmawiasz z prosiaczkami! Nie domyślasz się nawet, jak
funkcjonują geny! Kim jesteś, że chcesz mnie osądzić? Lusitania potrzebuje ksenobiologa, nie mieli go już od ośmiu lat! A
ty chcesz, żeby czekali jeszcze dłużej tylko dlatego, żebyś się poczuł ważny!
Ku jej zdumieniu, nie zdenerwował się, nie próbował bronić, nie rozgniewał. Jakby w ogóle się nie odzywała.
- Rozumiem - stwierdził cicho. - To miłość dla mieszkańców Lusitanii pchnęła cię do ksenobiologii. Widząc, jak
bardzo tego potrzebują, drogą wielu poświęceń przygotowałaś się do wczesnego wejścia w życie oddane altruistycznej
służbie społeczeństwu.
W jego ustach brzmiało to absurdalnie. I wcale nie opisywało jej uczuć.
- Czy to nie wystarczające powody?
- Gdyby były prawdziwe, wystarczyłyby aż nadto.
- Zarzucasz mi kłamstwo?
- Twoje własne słowa cię oskarżają. Mówiłaś, jak bardzo oni, mieszkańcy Lusitanii, cię potrzebują. A przecież
żyjesz wśród nas. Żyjesz tu od dnia swych urodzin. Gotowa się dla nas poświęcić. I mimo to nie czujesz się członkiem tej
społeczności.
Nie był jak inni dorośli. Ci zawsze wierzyli w kłamstwa, jeśli tylko sprawiały, że wydawała się dzieckiem, jakim
chcieli ją widzieć.
- Dlaczego mam się czuć członkiem społeczności? Nie należę do niej. Ze smutkiem pokiwał głową, jakby
zastanawiając się nad jej odpowiedzią.
- A do jakiej społeczności należysz?
- Jest jeszcze tylko jedna: społeczność prosiaczków. Z pewnością nie spotkałeś mnie wśród tych czcicieli drzew.
- Na Lusitanii istnieje wiele społeczności. Na przykład studentów.
- Nie dla mnie.
- Wiem. Nie masz przyjaciół ani bliskich koleżanek, uczęszczasz na msze, ale nie chodzisz do spowiedzi. Trzymasz
się od nas z daleka. O ile to możliwe, nie stykasz się wcale z życiem tej kolonii, nie stykasz się z życiem ludzkiej rasy.
Istniejesz w całkowitej izolacji.
Novinha nie była na to przygotowana. Pipo nazwał właśnie najbardziej ukryte cierpienie jej życia, a ona nie
zaplanowała strategii obrony.
- Jeśli nawet, to nie z mojej winy.
- Wiem. I wiem także, kiedy to się zaczęło i czyja to wina, że trwa po dziś dzień.
- Moja?
- Moja. I wszystkich pozostałych. Ale przede wszystkim moja, ponieważ widziałem, co się z tobą dzieje i nie
zrobiłem nic, by to zmienić. Aż do dzisiaj.
- I właśnie dzisiaj chcesz mi odebrać jedyną rzecz, jaka ma dla mnie znaczenie! Dziękuję za takie współczucie.
Raz jeszcze kiwnął głową, jakby przyjmował i dziękował jej za te ironiczne wyrazy wdzięczności.
- W pewnym sensie, Novinho, nie ma znaczenia, że to nie twoja wina. Ponieważ miasto Milagre istotnie jest
społecznością i czy traktowało cię gorzej czy lepiej, musi działać tak, jak wszystkie społeczności, by zapewnić możliwie
najwięcej szczęścia wszystkim swoim członkom.
- To znaczy wszystkim na Lusitanii, oprócz mnie... i prosiaczków.
- Ksenobiolog jest bardzo potrzebny w każdej kolonii, a zwłaszcza takiej jak ta, otoczonej murem, który na zawsze
ogranicza jej rozrost. Nasz ksenobiolog musi znaleźć sposób, by zbierać więcej białka i węglowodanów z hektara. To
oznacza genetyczne zmiany w ziemskiej kukurydzy i ziemniakach, by potrafiły...
- By potrafiły w maksymalnym stopniu wykorzystać składniki odżywcze istniejące w lusitańskim środowisku. Nie
sądzisz chyba, że chcę przystąpić do egzaminu nie wiedząc, na czym ma polegać praca mojego życia.
- Ma polegać na poprawianiu życia ludziom, którymi gardzisz. Novinha dostrzegła pułapkę, którą dla niej zastawił.
Było jednak za późno; potrzask zamknął się.
- Uważasz, że ksenobiolog nie może wykonywać swej pracy, jeśli nie kocha ludzi, korzystających z jej wytworów?
- Nie obchodzi mnie, czy nas kochasz. Muszę wiedzieć, czego chcesz naprawdę. Dlaczego tak bardzo ci na tym
zależy.
- To proste. Moi rodzice zginęli przy takiej pracy i chcę zająć ich miejsce.
- Może - mruknął Pipo. - A może nie. Ale chcę wiedzieć, Novinho, muszę wiedzieć, zanim wyrażę zgodę na
egzamin, do jakiej należysz społeczności.
- Sam przecież powiedziałeś! Do żadnej!
- Niemożliwe. Każdego z nas określają społeczności, do jakich należy i do jakich nie należy. Jestem tym, tym i tym,
5 / 114
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire