Card Orson Scott-Cykl Endera 4-Xenocyd, Cykl Endera

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ORSON SCOTT CARD - Xenocyd
ORSON SCOTT CARD
Xenocyd
(Przełożył Piotr W. Cholewa)
Markowi i Kathy Kidd:
za swobodę, za przystań
i zabawy w całej Ameryce
ROZDZIAŁ 1
ROZSTANIE
Dziś jeden z braci zapytał mnie: Czy to straszne więzienie, kiedy nie możesz się ruszyć z miejsca, w którym stoisz?
A ty odpowiedziałeś...
Że jestem teraz bardziej wolny od niego. Niezdolność do ruchu uwalnia mnie od obowiązku działania.Wy, którzy
mówicie językami, wciąż kłamiecie...
Hań Fei-tzu siedział w pozycji lotosu na nagiej drewnianej podłodze obok łoża żony. Jeszcze przed chwilą drzemał
chyba - nie był tego tak zupełnie pewien. Lecz teraz uświadomił sobie lekką zmianę jej oddechu, zmianę subtelną jak podmuch
wywołany ruchem skrzydeł motyla.
Jiang-qing także najwyraźniej dostrzegła w nim zmianę, gdyż przedtem milczała, a teraz odezwała się. Mówiła bardzo
cicho, ale Hań Fei-tzu słyszał wyraźnie, gdyż w domu panowała cisza. Prosił przyjaciół i służbę o zachowanie milczenia na
okres zmierzchu życia Jiang-qing. Dość będzie czasu na nieostrożne hałasy podczas długiej nocy, która nadejdzie, nocy bez
przytłumionego szeptu jej warg.
- Jeszcze nie umarłam - powiedziała.
Od kilku dni po każdym przebudzeniu witała go tymi słowami. Z początku uważał je za ironiczne lub drwiące, ale teraz
już wiedział, że wymawia je z rozczarowaniem. Tęskniła za śmiercią nie dlatego, że nie kochała życia, ale dlatego, bowiem
śmierć była nieunikniona. Czego nie można odepchnąć, trzeba przyjąć z otwartymi ramionami. Taka jest Droga. Jiang-qing
przez całe życie nie zboczyła z Drogi ani o krok.
- A więc bogowie są dla mnie łaskawi - rzekł Hań Fei-tzu.
- Dla ciebie - tchnęła. - Co kontemplujemy?
W ten sposób prosiła go, by dzielił z nią swe najskrytsze rnyśli. Gdy inni o nie pytali, czuł się tak, jakby szpiegowali go.
Ale Jiang-qing pytała, by myśleć o tym samym. Dzięki temu oboje stawali się jedną duszą.
- Kontemplujemy naturę pożądania - odparł Hań Fei-tzu.
- Czyjego pożądania? - spytała. -I pożądania czego?
Mojego pożądania, by twoje kości wyzdrowiały, stały się silne i nie pękały przy najlżejszym ucisku. Znowu mogłabyś
stanąć, a nawet unieść ramię, a twoje mięśnie nie wyrywałyby odłamków kości, ani kość nie łamałaby się od naprężenia. Nie
musiałbym patrzeć, jak gaśniesz. Ważysz teraz zaledwie osiemnaście kilogramów. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo
jesteśmy szczęśliwi, dopóki nie dowiedziałem się, że nie możemy zostać razem.
- Mojego pożądania - odpowiedział. - Ciebie.
- „Cenisz tylko to, czego nie masz”. Czyje to słowa?
- Twoje. Niektórzy mówią: czego mieć nie możesz, a inni: czego mieć nie powinieneś. A ja mówię: naprawdę możesz
docenić tylko to, czego zawsze będziesz pragnął.
- Masz mnie na zawsze.
- Utracę cię tej nocy. Albo jutro. Albo za tydzień.
- Zajmijmy się kontemplacją natury pożądania - spokojnie poprosiła Jiang-qing. Jak zwykle, wykorzystywała filozofię,
by wyrwać go z posępnej melancholii.
Opierał się, choć tylko z przekory.
- Jesteś surową władczynią - oświadczył. - Jak twoja przodkini-serca, nie zważasz na słabości innych.
Jiang-qing otrzymała imię po rewolucyjnej przywódczyni z dalekiej przeszłości, która próbowała wprowadzić lud na
nową Drogę, ale została pokonana przez tchórzy o zajęczych sercach. To niesprawiedliwe, myślał Hań Fei-tzu, by żona
umierała przed nim: jej przodkini-serca przeżyła swego męża. Poza tym, żony powinny żyć dłużej niż mężowie. Kobiety są
bardziej dopełnione wewnętrznie. I żyją w swych dzieciach. Nigdy nie cierpią takiej samotności jak osamotniony mężczyzna.
Jiang-qing nie pozwoliła mu wrócić do smutnej zadumy.
- Kiedy mężczyźnie umiera żona, czego może pożądać? Zbuntowany Hań Fei-tzu udzielił jej najbardziej fałszywej
odpowiedzi.
- By położyć się przy niej - rzekł.
- Pożądanie ciała - stwierdziła Jiang-qing.
Ponieważ była zdecydowana prowadzić tę rozmowę, Hań Fei-tzu wyrecytował za nią:
- Pożądaniem ciała jest działaniem. Zawiera wszelkie dotknięcia, przypadkowe i intymne, i wszelkie zwyczajowe
poruszenia. Gdy zatem mężczyzna widzi kątem oka jakiś ruch, myśli, że widział zmarłą żonę przechodzącą za drzwiami. Nie
uspokoi się, póki nie podejdzie do drzwi i nie zobaczy, że to nie jego żona. Dlatego budzi się ze snu, w którym słyszał jej głos, i
stwierdza, że odpowiada jej, jakby mogła go usłyszeć.
- Co jeszcze? - spytała Jiang-qing.
1 / 170
ORSON SCOTT CARD - Xenocyd
- Mam dość filozofii - oświadczył Hań Fei-tzu. - Może Grecy znajdywali w niej pocieszenie. Ja nie.
- Pożądanie ducha - nie ustępowała Jiang-qing.
- Ponieważ duch z ziemi się bierze, jest tą częścią, która czyni nowe rzeczy ze starych. Gdy żona umiera, mąż tęskni za
wszystkimi nie dokończonymi dziełami, jakie z nią tworzył, za nie rozpoczętymi snami o tym, co wykreowaliby, gdyby żyła.
Dlatego mężczyzna gniewa się na swe dzieci, bo zbyt są do niego podobne, a za mało przypominają zmarłą żonę. Dlatego
mężczyzna nienawidzi domu, w którym żyli razem, ponieważ albo go nie zmienia, a wtedy dom staje się równie martwy jak
żona, albo zmienia, a wtedy dom nie jest już w połowie jej dziełem.
- Nie wolno ci się gniewać na naszą małą Qing-jao - szepnęła Jiang-qing.
- Dlaczego? - zapytał Hań Fei-tzu. - Czy więc zostaniesz, by nauczyć ją być kobietą? Ja mogę wychować ją tylko na
swoje podobieństwo. Będzie zimna i twarda, ostra i mocna jak obsydian. Jeśli taka wyrośnie, a wyglądem przypomina ciebie,
jak mogę się nie gniewać?
- Ponieważ możesz ją nauczyć wszystkiego, czym ja jestem.
- Gdybym nosił w sobie część ciebie - odparł Hań Fei-tzu - nie musiałbym cię poślubiać, by stać się pełną osobą. -
Przekomarzał się z nią, wykorzystując filozofię, by odwrócić rozmowę od cierpienia. - Takie jest pożądanie duszy. Dusza
zbudowana jest ze światła i żyje w powietrzu, ona więc poczyna i przechowuje idee, zwłaszcza ideę całości. Mąż pragnie
dopełnienia, pragnie całości, jaka powstaje z męża i żony wspólnie. Nigdy zatem nie wierzy własnym myślom, ponieważ
zawsze dręczy go wątpliwość, na którą tylko myśli żony były odpowiedzią. Tym samym cały świat wydaje mu się martwy,
gdyż nie ma pewności, czy cokolwiek zachowa swój sens pod ostrzałem tej nierozwiązalnej wątpliwości.
- Bardzo głębokie - stwierdziła Jiang-qing.
- Gdybym był Japończykiem, popełniłbym seppuku, wylewając swe trzewia na urnę twych popiołów.
- Bardzo mokre i bardzo niechlujne. Uśmiechnął się.
- Chciałbym więc być starożytnym Hindusem i spłonąć na twoim stosie.
Ona jednak dość miała żartów.
- Qing-jao - szepnęła. Przypominała mu, że nie może uczynić niczego tak teatralnego, nie może umrzeć wraz z nią. Ktoś
musi zająć się małą Qing-jao.
Hań Fei-tzu odpowiedział jej z powagą.
- Jak mogę ją nauczyć, by była tym, kim ty jesteś?
- Wszystko, co we mnie dobre, bierze się z Drogi. Jeśli nauczysz ją, by była posłuszna bogom, szanowała przodków,
kochała lud i służyła władcom, przetrwam w niej tak samo jak ty.
- Nauczę ją Drogi jako części samego siebie - obiecał Hań Fei-tzu.
- Nie tak. Droga nie jest naturalną częścią ciebie, mój mężu. Chociaż bogowie przemawiają do ciebie codziennie,
upierasz się przy wierze w świat, gdzie wszystko można wyjaśnić naturalnymi przyczynami.
- Jestem posłuszny bogom. - Pomyślał z goryczą, że nie ma wyboru, że nawet odłożenie spełnienia ich żądań staje się
torturą.
- Ale nie znasz ich. Nie kochasz ich dzieł.
- Droga każe nam kochać ludzi. Bogów tylko słuchamy. Jak mogę kochać bogów, którzy poniżają mnie i dręczą przy
każdej okazji?
- Kochamy ludzi, gdyż są stworzeniami bożymi.
- Nie praw mi kazań.
Westchnęła.
Smutek ukłuł go niby pająk.
- Chciałbym przez wieczność słuchać twoich kazań - zapewnił.
- Ożeniłeś się ze mną, ponieważ wiedziałeś, że kocham bogów, gdy u ciebie nie było nawet śladu tej miłości. W taki
sposób cię dopełniłam.
Jak mógł się z nią spierać, gdy wiedział, że nawet w takiej chwili nienawidzi bogów za wszystko, co mu zrobili, do
czego go zmusili i co mu odebrali.
- Obiecaj mi - szepnęła Jiang-qing.
Wiedział, o co go prosi. Czuła, że zbliża się śmierć i na jego barki składała zadanie, z którego uczyniła cel swego życia.
Ten ciężar podejmie z radością. To utraty jej towarzystwa w Drodze lękał się od dawna.
- Obiecaj, że nauczysz Qing-jao kochać bogów i zawsze kroczyć Drogą. Obiecaj, że uczynisz ją moją córką w tym
samym stopniu, co twoją.
- Nawet jeśli nigdy nie usłyszy głosu bogów?
- Droga jest dla wszystkich, nie tylko dla słyszących.
Może... pomyślał Hań Fei-tzu. Ale bogosłyszącym o wiele łatwiej jest nią podążać, gdyż za zboczenie z niej płacą
straszną cenę. Zwykli ludzie są wolni; mogą opuścić Drogę i nie odczuwać długoletniego bólu. Bogosłyszący nie zdoła opuścić
Drogi choćby na godzinę.
- Obiecaj.
Zrobię to. Obiecuję.
Nie potrafił jednak wypowiedzieć tych słów. Nie wiedział dlaczego, ale opór tkwił głęboko.
W ciszy, gdy ona czekała na jego przysięgę, usłyszeli tupot bosych stóp na żwirze przed frontowymi drzwiami. Mogła to
być jedynie Qing-jao, powracająca z ogrodu Sun Cao-pi. Tylko Qing-jao pozwolono biegać i hałasować w tych godzinach
milczenia. Czekali, pewni, że przyjdzie prosto do pokoju matki.
Drzwi odsunęły się niemal bezgłośnie. Nawet Qing-jao odczuwała panującą ciszę i w obecności matki chodziła na
palcach. Mimo to z trudem powstrzymywała się, by nie zatańczyć, nie popędzić po podłodze. Nie zarzuciła matce rąk na szyję;
zapamiętała lekcję, choć potworny siniak zniknął już z twarzy Jiang-qing w miejscu, gdzie trzy miesiące temu mocny uścisk
córki złamał jej szczękę.
2 / 170
ORSON SCOTT CARD - Xenocyd
- Naliczyłam dwadzieścia trzy białe karpie w ogrodowej sadzawce - oznajmiła Qing-jao.
- Tak dużo - pochwaliła Jiang-qing.
- Myślę, że pokazywały mi się, żebym je mogła policzyć. Żaden nie chciał być ominięty.
- Kocha... cię... – wyszeptała Jiang-qing.
Hań Fei-tzu usłyszał nowy dźwięk w jej stłumionym głosie - bulgotanie, jakby wśród słów pękały bąbelki.
- Jak myślisz, czy jeśli widziałam tyle karpi, to znaczy, że będę bogosłyszącą? - spytała Qing-jao.
- Poproszę bogów, by do ciebie przemówili - odpowiedziała Jiang-qing.
Jej oddech stał się nagle krótki i chrapliwy. Hań Fei-tzu przyklęknął natychmiast i spojrzał z uwagą na żonę. Oczy miała
szeroko otwarte i pełne lęku. Chwila nadeszła.
Poruszyła wargami. Obiecaj, powiedziała, choć nie potrafiła wydobyć głosu.
- Obiecuję - rzekł Hań Fei-tzu. Oddech ustał.
- Co mówią bogowie, kiedy przemawiają? - zapytała Qing-jao.
- Mama jest bardzo zmęczona - odparł Hań Fei-tzu. - Powinnaś już iść.
- Ale mama mi nie odpowiedziała. Co mówią bogowie?
- Mówią o tajemnicach. Kto je usłyszał, nigdy ich nie powtarza. Oing-jao z powagą kiwnęła głową. Cofnęła się o krok,
jakby do wyjścia, ale przystanęła.
- Mogę cię pocałować, mamo?
- Lekko w policzek - zezwolił Hań Fei-tzu.
Qing-jao, mała jak na czterolatkę, nie musiała zbytnio się schylać, by ucałować policzek matki.
- Kocham cię, mamo.
- Lepiej już idź, Qing-jao.
- Ale mama nie powiedziała, że też mnie kocha.
- Powiedziała wcześniej. Nie pamiętasz? Ale jest bardzo słaba i zmęczona. Idź już.
Włożył w te słowa tyle stanowczości, że dziewczynka wyszła, nie pytając o nic więcej. Dopiero gdy zniknęła, Hań Fei-
tzu ukląkł nad ciałem Jiang-qing i próbował sobie wyobrazić, co teraz się z nią dzieje. Dusza odleciała i pewnie jest już w
niebie. Duch będzie zwlekał o wiele dłużej. Może nawet zamieszka w tym domu, jeśli naprawdę była tutaj szczęśliwa. Ludzie
przesądni wierzyli, że wszelkie duchy zmarłych są niebezpieczne; wystawiali znaki i amulety, by je odpędzić. Ci jednak, którzy
podążali Drogą, wiedzieli dobrze, że duch dobrego człowieka nigdy nie stanie się groźny czy niszczycielski. Dobroć człowieka
pochodzi z miłości ducha do tworzenia. Gdyby Jiang-qing postanowiła zostać, jej duch na wiele lat byłby błogosławieństwem
dla tego domu.
A jednak nawet w tej chwili, gdy próbował wyobrazić sobie jej duszę i ducha zgodnie z naukami Drogi, w głębi jego
serca istniała lodowata pustka - przekonanie, że to kruche, wysuszone ciało jest wszystkim, co pozostało z Jiang-qing. Dziś
wieczorem spłonie szybko jak papier, a wtedy ona odejdzie. Przetrwa tylko w jego wspomnieniach.
Jiang-qing miała rację. Dopełniała jego duszę i bez niej już teraz zaczynał wątpić w bogów. A bogowie zauważyli to jak
zawsze. Natychmiast poczuł nieznośne pragnienie, by dokonać rytualnego oczyszczenia, pozbyć się niegodnych myśli. Nawet
teraz nie mogli mu darować. Nawet przy ciele zmarłej żony żądali, by złożył im hołd, nim uroni po niej choćby jedną łzę.
Z początku zamierzał się opierać, odłożyć rytuał posłuszeństwa. Nauczył się odsuwać go nawet o cały dzień, ukrywając
przy tym wszelkie oznaki wewnętrznych cierpień. Mógłby uczynić to teraz... ale tylko wtedy, gdyby serce miał zupełnie zimne.
To nie miało sensu. Właściwy żal mógł nadejść dopiero po udzieleniu satysfakcji bogom. Dlatego więc, klęcząc, rozpoczął
rytuał.
Wciąż skręcał się i obracał, gdy do pokoju zajrzał służący. Nie powiedział ani słowa, lecz Hań Fei-tzu słyszał szelest
odsuwanych drzwi. Wiedział, co służący pomyśli: Jiang-qing nie żyje, a Hań Fei-tzu jest tak prawy, że obcuje z bogami, zanim
obwieści domownikom o jej śmierci.
Z pewnością niektórzy nawet uznają, że bogowie sami przybyli po Jiang-qing, ponieważ znana była ze swej niezwykłej
pobożności. Nikt nie odgadnie, że kiedy Hań Fei-tzu oddawał cześć, jego serce przepełniał żal do bogów żądających tego w
takiej chwili.
Bogowie, pomyślał. Gdybym wiedział, że odrąbując sobie nogę albo wycinając wątrobę, pozbędę się was na zawsze,
chwyciłbym nóż i z radością przyjął ból i stratę. Wszystko dla wolności.
Ta myśl również była niegodna i musiał się po niej oczyścić. Minęło kilka godzin, nim bogowie wreszcie go uwolnili,
lecz wtedy odczuwał już nazbyt wielkie zmęczenie i niechęć, by rozpaczać. Wstał i wezwał kobiety, by przygotowały ciało
Jiang-qing do kremacji.
O północy jako ostatni zbliżył się do stosu, niosąc w ramionach śpiącą Oing-jao. Ściskała w rączkach trzy kawałki
papieru, które dziecięcym pismem wypisała dla swej matki. „Ryba”, napisała, i „książka” i „sekrety”. Te trzy rzeczy Qing-jao
oddawała matce, by zabrała je z sobą do nieba. Hań Fei-tzu spróbował odgadnąć, o czym myślała dziewczynka, pisząc te
słowa. „Ryba” z powodu dzisiejszych karpi w sadzawce, to jasne. A „książkę” też nietrudno wyjaśnić, ponieważ głośne
czytanie było jedną z niewielu zabaw z córką, dostępnych jeszcze Jiang-qing. Ale dlaczego „sekrety”? Jakie tajemnice miała
Qing-jao dla swej matki? Nie mógł jej spytać. Nie dyskutuje się o ofiarach dla zmarłych.
Hań Fei-tzu postawił Qing-jao na ziemi. Nie spała mocno i rozbudziła się natychmiast. Stała obok stosu, mrużąc oczy.
Hań Fei-tzu szepnął jej kilka słów, a wtedy zwinęła papierki i wsunęła je do rękawa zmarłej. Nie przeszkadzało jej dotknięcie
zimnego ciała matki - była za mała i nie nauczyła się jeszcze drżeć od dotyku śmierci.
Hań Fei-tzu także nie drgnął, gdy trzy swoje karteczki wsunął do drugiego rękawa. Czemu miałby obawiać się śmierci
teraz, gdy zrobiła już najgorsze?
Nikt nie wiedział, co on ofiarowywał. Byliby przerażeni, gdyż napisał tam „Moje ciało”, „Mój duch” i „Moja dusza”. To
tak, jakby sam miał spłonąć na stosie pogrzebowym, jakby posyłał samego siebie tam, gdzie pójdzie ona.
A potem sekretna druhna Jiang-qing, Mu-pao, przysunęła żagiew do świętego drewna i stos wybuchnął płomieniem. Żar
ognia parzył i Qing-jao schowała się za ojcem. Wyglądała zza niego, by patrzeć, jak jej matka odchodzi w nieskończoną
3 / 170
ORSON SCOTT CARD - Xenocyd
wędrówkę. Hań Fei-tzu jednak cieszył się suchym ogniem, który przypalał skórę i marszczył jedwab szaty. Ciało nie było tak
wysuszone, jak się wydawało. Papierki już dawno rozsypały się w popiół i wzleciały z dymem, a ono długo jeszcze
skwierczało; gęste opary kadzideł płonących wokół stosu nie mogły zabić zapachu płonącego ciała. I tyle tylko spalamy tutaj:
mięso, trupa, nic. Nie moją Jiang-qing. Tylko kostium, który nosiła za tego życia. To, co czyniło z ciała kobietę, którą
kochałem, ciągle żyje. Musi żyć.
I przez moment zdawało mu się, że widzi albo słyszy, że odczuwa w jakiś sposób przejście Jiang-qing.
W powietrze, w ziemię, w ogień. Jestem z tobą.
ROZDZIAŁ 2
SPOTKANIE
Najdziwniejsze u ludzi jest to, jak dobierają się w pary: mężczyźni z kobietami. Bez przerwy ze sobą walczą i nie potrafią
zostawić siebie nawzajem w spokoju. Nie mogą chyba zrozumieć, że mężczyźni i kobiety to różne gatunki, o calkiem innych
potrzebach i pragnieniach. Jedynie reprodukcja zmusza ich do kontaktu.
Nic dziwnego, że tak to odczuwasz. Twoi partnerzy są tylko bezmózgimi trutniami, przedłużeniem ciebie, bez własnej
tożsamości.
My znamy naszych kochanków i rozumiemy ich doskonale. Ludzie wymyślają urojonego kochanka i nakładają tę maskę
na ciało, które biorą do łóżka.. To jest tragedia języka, przyjaciółko. Ci, którzy poznają się jedynie poprzez reprezentacje
symboliczne, zmuszeni są, by wyobrażać sobie siebie nawzajem. A że ich wyobraźnia jest niedoskonała, często się mylą. To
źródło ich cierpienia. Ale także ich siły. Tak myślę. W twoim i moim gatunku, z różnych ewolucyjnych przyczyn, kojarzenie
następuje z osóbnikami daleko niżej rozwiniętymi. Te istoty są zawsze beznadziejnie niższe intelektualnie. Ludzie kojarzą się z
partnerami, którzy rzucają wyzwanie ich przywództwu. Konflikt między partnerami nie wynika z tego, że komunikują się mniej
efektywnie od nas, ale że w ogóle się komunikują.
Valentine Wiggin przeczytała swój esej, wprowadzając jeszcze drobne poprawki. Kiedy skończyła, słowa zawisły w
powietrzu nad terminalem komputera. Była zadowolona z siebie. Zręcznie i ironicznie przeanalizowała charakter i osobowość
Rymusa Ojmana, przewodniczącego gabinetu Gwiezdnego Kongresu.
- Czy zakończyliśmy kolejny szturm na władców Stu Światów?
Valentine nie obejrzała się, by spojrzeć na męża. Z tonu wiedziała dokładnie, jaki ma wyraz twarzy. Nie odwracając
głowy uśmiechnęła się w odpowiedzi. Po dwudziestu pięciu latach małżeństwa potrafili, nie patrząc, widzieć siebie nawzajem.
- Ośmieszyliśmy Rymusa Ojmana.
Jakt wsunął się do maleńkiego gabinetu. Jego twarz znalazła się tak blisko, że Valentine czuła jego oddech, gdy czytał
pierwsze akapity. Nie był już młody; wysiłek związany z pochyleniem się i oparciem rąk o framugę sprawił, że oddech był
szybszy, niż chciałaby słyszeć.
Wreszcie przemówił. Był tak blisko, że wargami muskał jej policzek i łaskotał przy każdym słowie.
- Od tej chwili nawet jego matka będzie się śmiała ukradkiem, ile razy zobaczy tego biedaka.
- Ciężko było napisać to zabawnie - wyznała Valentine. – Ciągle łapałam się na tym, że go oskarżam.
- Tak jest lepiej.
- Och, wiem o tym. Gdybym zdradziła swoją złość, gdybym oskarżyła go o wszystkie przestępstwa, wydałby się twardy
i wzbudził lęk. Frakcja Przestrzegania Prawa uwielbiałaby go jeszcze bardziej, a tchórze na wszystkich światach kłanialiby się
niżej.
- Jeśli mają kłaniać się niżej, muszą kupować cieńsze dywany.
Roześmiała się - również dlatego, że łaskotanie warg na policzku stawało się nie do zniesienia. Zaczynało też, tylko
trochę, kusić ją żądzami, których podczas podróży nie mogła zaspokoić. Statek był po prostu zbyt mały i z całą rodziną na
pokładzie zbyt zatłoczony, by liczyć na chwilę prawdziwego odosobnienia.
- Jakt, jesteśmy już prawie w połowie drogi. W każdym roku naszego życia powstrzymywaliśmy się przez dłuższy czas
niż cała ta wariacka podróż.
- Możemy wywiesić na drzwiach kartkę „Nie wchodzić”.
- Równie dobrze możesz wywiesić kartkę z napisem „Podstarzała para próbuje ożywić dawne wspomnienia”.
- Nie jestem podstarzały.
- Przekroczyłeś sześćdziesiątkę.
- Jeśli stary żołnierz potrafi jeszcze stanąć na baczność i zasalutować, to dlaczego nie wolno mu maszerować na
paradzie?
- Żadnych parad, dopóki nie będziemy u celu. Jeszcze parę tygodni. Musimy tylko spotkać pasierba Endera, a potem
wracamy na kurs do Lusitanii.
Jakt odsunął się, wyszedł na korytarz i wyprostował się. Było to jedno z niewielu miejsc na statku, gdzie mógł to zrobić.
Stęknął przy tym.
- Trzeszczysz jak zardzewiałe drzwi - zauważyła Valentine.
- Słyszałem jak wydajesz takie same odgłosy, kiedy wstajesz zza tego biurka. Nie jestem jedynym zgrzybiałym,
niedołężnym i żałosnym ramolem w tej rodzinie.
- Idź sobie i pozwól mi to nadać.
- Jestem przyzwyczajony do pracy podczas rejsu - oświadczył Jakt - A tutaj wszystko robią komputery, a statek nie
kołysze się ani nie huśta.
- Poczytaj książkę.
- Martwię się o ciebie. Nawał pracy i brak rozrywek zmienia moją Val w złośliwą starą wiedźmę.
- Każda minuta naszej rozmowy to osiem i pól godziny czasu rzeczywistego.
4 / 170
ORSON SCOTT CARD - Xenocyd
- Nasz czas na statku jest równie rzeczywisty, co ich czas na zewnątrz - stwierdził. - Czasem żałuję, że przyjaciele
Endera znaleźli sposób, żeby utrzymać nasze połączenie z Ziemią.
- Co zużywa masę czasu komputera - wyjaśniła Val. - Do tej pory tylko wojsko mogło się porozumiewać ze statkami w
locie z szybkością podświetlną. Jeśli przyjaciele Endera zdołali to osiągnąć, mam obowiązek z tego korzystać. Jestem im to
winna.
- Piszesz nie tylko dlatego, że jesteś coś komuś winna. Miał rację.
- Jakt, gdybym nawet co godzinę wysyłała jeden esej, to dla reszty ludzkości Demostenes publikowałby zaledwie raz na
trzy tygodnie.
- Nie możesz pisać eseju na godzinę. Musisz spać, jeść...
-I słuchać ciebie, póki tu jesteś. Idź już, Jakt.
- Gdybym wiedział, że ocalenie planety przed zniszczeniem wymaga ode mnie powrotu do stanu dziewictwa, nigdy bym
się nie zgodził.
Nie całkiem żartował. Całej rodzinie trudno było porzucić Trondheim. Nawet jej i nawet wobec perspektywy
ponownego spotkania z Enderem. Wszystkie dzieci były już dorosłe albo prawie dorosłe. Wyprawa stanowiła dla nich wielką
przygodę, a swej przyszłości nie wiązali z jakimś konkretnym miejscem. Żadne nie wybrało zawodu marynarza, jak ojciec;
wszyscy stali się badaczami lub uczonymi, wiodąc życie publicznych dyskusji i osobistych przemyśleń. Mogliby zamieszkać
gdziekolwiek, na dowolnej planecie. Jakt był z nich dumny, ale też rozczarowany, że wygaśnie trwająca od siedmiu pokoleń
tradycja, wiążąca jego rodzinę z morzem. Porzucenie Trondheimu było największym wyrzeczeniem, o jakie mogła prosić
męża... A jednak bez wahania powiedział: tak.
Być może kiedyś powróci, a wtedy oceany, lód, sztormy, ryby i te niesamowicie słodko zielone letnie łąki wciąż tam
będą. Ale jego załogi odejdą... Już odeszły. Ludzie, których znał lepiej niż własne dzieci, lepiej niż żonę, ci ludzie postarzeli się
już o piętnaście lat. A kiedy wróci - jeśli wróci - minie kolejne czterdzieści. Na kutrach będą pływać ich wnukowie. Zapomną
imię Jakta. Będzie już tylko obcym armatorem, nie żeglarzem, nie człowiekiem noszącym na rękach odór i żółtawą krew skriki.
Nie będzie jednym z nich.
Dlatego, kiedy narzekał, że o nim zapomina, kiedy żartował, że nie mogą zostać sami, chodziło o coś więcej niż figlarne
żądze starego męża. Czy uświadamiał to sobie, czy nie, ona pojmowała prawdziwe znaczenie propozycji: gdy ja tak wiele
oddałem dla ciebie, czy ty nic mi nie dasz?
Miał rację. Pracowała więcej, niż było to konieczne. Poświęcała więcej, niż musiała... i od niego także żądała zbyt wiele.
Nie chodziło o to, jak wiele wywrotowych tekstów napisze Demostenes podczas podróży. Ważne jak wielu ludzi przeczyta je i
uwierzy, ilu będzie potem mówić i działać przeciw Gwiezdnemu Kongresowi. Najważniejsza zaś jest zapewne nadzieja, że
zdoła poruszyć kogoś w samej administracji Kongresu, kto zrozumie swe obowiązki wobec ludzkości i przełamie tę obłąkańczą
instytucjonalną solidarność. Z pewnością niektórych odmieni to, co napisała. Niezbyt wielu, ale może wystarczy. I może zdarzy
się to na czas, by powstrzymać ich przed zniszczeniem planety Lusitanii.
Jeśli nie... Wtedy ona, Jakt i wszyscy, którzy tak wiele poświęcili, by z nimi lecieć, dotrą tam tylko po to, by natychmiast
zawracać i uciekać... albo ginąć wraz z mieszkańcami tego świata. Nic dziwnego, że Jakt był spięty i chciał spędzać z nią
więcej czasu. Dziwne raczej, że ją tak pochłonęła propaganda i każdą godzinę spędza na pisaniu.
- Przygotuj wywieszkę na drzwi, a ja już dopilnuję, żebyś nie został sam w kabinie.
- Kobieto, sprawiasz, że moje serce podskakuje jak ginąca flądra - westchnął Jakt.
- Jesteś taki romantyczny, kiedy zaczynasz mówić językiem rybaków - zauważyła Valentine. - Dzieci będą się z nas
śmiały, gdy usłyszą, że nawet przez trzy tygodnie podróży nie potrafiłeś utrzymać rąk z daleka ode mnie.
- Mają nasze geny. Powinny nas dopingować, żebyśmy zachowali sprawność do dwustu lat.
- Ja skończyłam już trzy tysiące.
- Kiedy mogę cię oczekiwać w mojej kajucie, o Pradawna?
- Jak tylko wyślę ten esej.
- A to nastąpi?
- Jak już sobie pójdziesz i zostawisz mnie samą.
Z głośnym westchnieniem, raczej teatralnym niż szczerym, Jakt poczłapał po dywanie korytarza. Po chwili rozległ się
głośny stuk i krzyk bólu. To był żart, oczywiście; pierwszego dnia lotu Jakt przypadkiem zaczepił głową o metalową wręgę, ale
od tego czasu wszystkie takie zderzenia były umyślne, wykonywane dla dowcipu. Oczywiście, nikt nie śmiał się głośno -
rodzinna tradycja nakazywała powagę, gdy Jakt próbował swych sztuczek - ale Jakt nie należał do ludzi, którzy potrzebują
zachęty. Sam był swoją najlepszą publicznością. Jeśli człowiek nie potrafi sam sobie radzić, nie może zostać ani marynarzem,
ani dowódcą. Zgodnie z wiedzą Valentine, ona i dzieci byli jedynymi ludźmi, których potrzebował. I świadomie udzielił sobie
na to zgody.
A i tak nie potrzebował ich w takim stopniu, by porzucić życie marynarza i rybaka, by nie opuszczać domu na dni,
często tygodnie, czasami nawet miesiące. Z początku Valentine wypływała razem z nim; byli wtedy tak siebie spragnieni, że nie
mogli się zaspokoić. Po kilku latach pragnienie ustąpiło miejsca cierpliwości i zaufaniu. Gdy Jakt odpływał, ona prowadziła
badania i pisała swoje książki, a kiedy wracał, całą uwagę poświęcała jemu i dzieciom.
Dzieci się skarżyły.
- Żeby tato już wrócił... Wtedy mama wyjdzie w końcu od siebie i porozmawia z nami.
Nie byłam dobrą matką, pomyślała Valentme. To tylko szczęście, że dzieci tak się udały.
Esej wciąż świecił nad terminalem. Do zrobienia pozostało jeszcze jedno: wycentrowała kursor u dołu i wpisała imię,
pod jakim publikowała wszystkie swoje dzieła.
DEMOSTENES
To imię nadał jej starszy brat, Peter, kiedy byli dziećmi - pięćdziesiąt... nie, trzy tysiące lat temu.
Sama myśl o Peterze potrafiła ją jeszcze dziś zdenerwować, zalać falami żaru i chłodu. Peter, okrutny i gwałtowny,
którego umysł był tak subtelny i niebezpieczny, że kierował siostrą już jako dwulatek, a światem gdy osiągnął pełnoletność.
5 / 170
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire