Calosc, Chlopi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Ta lektura,podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stroniewolnelektury.pl.Utwór opracowany został w ramach projektuWolne Lekturyprzezfun-dację Nowoczesna Polska.WŁADYSŁAW STANISŁAW REYMONTChłopiCzęść pierwsza — JesieńiriamowiZenonowi rzesm c iemu— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!— Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?— We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany — w tyli świat!… — zakreśliła kijaszkiemłuk od wschodu do zachodu.Ksiądz spojrzał bezwiednie w tę dal i rychło przywarł¹ oczy, bo nad zachodem wisiałooślepiające słońce; a potem spytał ciszej, lękliwiej jakby…— Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?… może…Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko starymi, wypełzłymi²oczami po polach ojesieniałych, pustych i po dachach wsi zanurzonej w sadach.— I… nie wypędzali… jakżeby… dobre są ludzie — krewniaki. Niezgody też nijakiejbyć nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. Z cudzego woza to złaź choći w pół morza.Trza było… roboty już la mnie nie miały… na zimę idzie, to jakże — darmo mi todadzą warzę³ abo i ten kąt do spania?…A że rychtyk⁴ i ciołka odsadzili od maci… a i gąski, bo to już zimne nocki, trzazagnać pod strzechę, tom i zrobiła miejsce… jakże, bydlątek szkoda, Boże stworzenieteż… A ludzie dobre, bo mię choć latem przytulą, kąta ani tej łyżki strawy nie żałują, żese człowiek kiej jaka gospodyni paraduje…A na zimę we świat, po proszonym.Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszę i do zwiesny⁵ z Panajezusową łaskąprzechyrlam, a jeszcze się coś niecoś grosza uścibi — to rychtyk la nich na przednówek⁶…krewniaki przeciech…A już ta Jezusiczek przenajsłodszy biedoty opuścić nie opuści.— Nie opuści, nie — zawołał gorąco i wstydliwie wsadził jej w garść złotówkę.— Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju!Przypadła mu do kolan roztrzęsioną głową, a łzy jak groch posypały się po jej twarzyszarej i zradlonej⁷ jak te jesienne podorówki⁸.¹przwrzeć— przymknąć.²wpełzł— wyblakłymi.³warza — gotowany posiłek; por. warzyć: gotować.⁴rcht— akurat, właśnie.⁵zwiesna — wiosna.⁶przednwe— dawniej najtrudniejszy do przetrwania na wsi okres, po zimie (w czasie której ludzie żywilisię zapasami zebranymi jesienią), a przed nowymi zbiorami.⁷zradon— poorany, naznaczony bruzdami (jak pocięta radłem ziemia).⁸podorw a— pole płytko zaorane po jesiennych zbiorach i w ten sposób przygotowane do wiosennej orki.Ksiądz, Podróż, Żebrak,Bieda— Idźcie z Bogiem, idźcie — szeptał zakłopotany podnosząc ją z ziemi.Zebrała drżącymi rękami torby i kijaszek z jeżem⁹ na końcu, przeżegnała się i poszłaszeroką, wyboistą drogą ku lasom; raz wraz tylko odwracała się ku wsi, ku polom, na któ-rych kopano kartofle, i na te dymy pastusich ognisk, co się snuły nisko nad ścierniskami— poglądała żałośnie, aż i zniknęła za przydrożnymi krzami.A ksiądz usiadł z powrotem na kółkach od pługa, zażył tabaki i rozłożył brewiarz¹⁰, aleoczy ześlizgiwały mu się z czerwonych liter i leciały po ogromnych, w jesiennej zadumiepogrążonych ziemiach, to po bladym niebie błądziły lub zatrzymywały się na parobku,pochylonym nad pługiem.— Walek… bruzda krzywa… te… — zawołał unosząc się nieco i chodził już oczamikrok za krokiem za parą tłustych siwków, ciągnących pług ze skrzypem.Zaczął znowu bezwiednie przebiegać czerwone litery brewiarza i poruszać ustami, aleco chwila gonił oczami siwki, to stadko wron, które ostrożnie, z wyciągniętymi dziobamipodskakiwały w bruździe i raz wraz, za każdym świstem bata, za każdym nawrotem pługa,podrywały się ciężko, padały zaraz na zorane zagony i ostrzyły dzioby o twarde, zeschłeskiby.— Walek! a śmignij no prawą po portkach, bo zostaje!Uśmiechnął się, bo jakoż po bacie prawa już równo ciągnęła, a gdy konie doszły dodrogi, uniósł się żywo, poklepał je przyjaźnie po karkach, aż wyciągały do niego nozdrzai przyjacielsko obwąchiwały twarz.— Heeet–aa! — wołał śpiewnie Walek, wyciągnął błyszczący jakby ze srebra pług,uniósł go lekko, pociągnął konie lejcami, że zatoczyły krótki łuk, wraził krój błyszczącyw rżysko, śmignął batem, konie pociągły z miejsca, aż zgrzytnęły orczyki — i orał dalejwielki łan ziemi, co pod prostym kątem spadał od drogi po pochyłości i niby długi wątekzgrzebnych skib rozciągał się aż ku wsi, leżącej nisko i jakby zatopionej w czerwonawychi żółtawych sadach.Cicho było, ciepło i nieco sennie.Słońce, chociaż to był już koniec września, przygrzewało jeszcze niezgorzej — wisiałow połowie drogi między południem a zachodem, nad lasami, że już krze i kamionki,i grusze po polach, a nawet zeschłe twarde skiby kładły za się cienie mocne i chłodne.Cisza była na polach opustoszałych i upajająca słodkość w powietrzu, przymglonymkurzawą słoneczną; na wysokim, bladym błękicie leżały gdzieniegdzie bezładnie poroz-rzucane ogromne białe chmury niby zwały śniegów, nawiane przez wichry i postrzępione.A pod nimi, jak okiem ogarnąć, leżały szare pola niby olbrzymia misa o modrychwrębach lasów — misa, przez którą, jak srebrne przędziwo rozbłysłe w słońcu, migo-tała się w skrętach rzeka spod olch i łozin nadbrzeżnych. Wzbierała w pośrodku wsiw ogromny podłużny staw i uciekała na północ wyrwą wśród pagórków; na dnie kotliny,dokoła stawu, leżała wieś i grała w słońcu jesiennymi barwami sadów — niby czerwono–żółta liszka, zwinięta na szarym liściu łopianu, od której do lasów wyciągało się długie,splątane nieco przędziwo zagonów, płachty pól szarych, sznury miedz pełnych kamioneki tarnin — tylko gdzieniegdzie w tej srebrnawej szarości rozlewały się strugi złota — łu-biny żółciły się kwiatem pachnącym, to bielały omdlałe, wyschłe łożyska strumieni alboleżały piaszczyste senne drogi i nad nimi rzędy potężnych topoli z wolna wspinały się nawzgórza i pochylały ku lasom.Ksiądz ocknął się z zapatrzenia, bo długi, żałosny ryk rozległ się gdzieś niedaleko,aż wrony poderwały się z krzykiem i skośnym rzutem leciały na kopaniska — a czarnymigocący cień biegł za nimi dołem po rżyskach i podorówkach.Przysłonił ręką oczy i patrzył pod słońce — drogą od lasów szła jakaś dziewczynai ciągnęła za sobą na postronku dużą, czerwoną krowę; gdy przechodziła obok, pochwaliłaBoga i chciała skręcić, aby księdza pocałować w rękę, ale krowa szarpnęła ją w bok i znowuryczeć zaczęła.— Na sprzedanie prowadzisz, co?⁹asze z e em— dawnym zwyczajem wędrowni żebracy nabijali na koniec kostura, którym się podpierali,skórkę jeża, która służyła im do obrony przed napastliwymi psami.¹⁰rewiarz— zbiór modlitw przeznaczonych do liturgii godzin (znanej zarówno kościołowi rzymskokato-lickiemu, jak grekokatolickiemu i mającej swój odpowiednik w różnych kościołach protestanckich); duchownikatoliccy są zobowiązani do codziennego odmawiania całego brewiarza.ChłopiKsiądzKońJesień, NaturaWieś, Natura— Ni… ino do młynarzowego bysia… a stójże, zapowietrzona… Wściekłaś się czyco! — wołała zadyszana, usiłując powstrzymać, ale krowa ją pociągnęła, że już obie gnaływ dyrdy, aż kurz je zakrył obłokiem.A potem wlókł się ciężko po piaszczystej drodze Żyd szmaciarz¹¹, pchał przed sobątaczki dobrze naładowane, bo raz wraz przysiadał i ciężko dyszał.— Co tam słychać, Moszku?— Co słychać?… Komu dobrze, to i dobrze słychać… Kartofle chwała Bogu obrodziły,żyto sypie, kapusta będzie. Kto ma kartofle, kto ma żyto, kto ma kapustę — temu dobrzesłychać! — Pocałował księdza w rękaw, założył na kark pas od taczek i pchał dalej, lżejjuż, bo zaczynał się spadek łagodny.A potem szedł środkiem drogi w kurzawie, bo zamiatał nogami, ślepy dziad prowa-dzony przez tłustego kundla na sznurku.A potem leciał od lasu chłopak z butelką, ale ten ujrzawszy księdza przy drodze okrążyłgo z dala i biegł na przełaj pól do karczmy.To znowu chłop z sąsiedniej wsi wiózł zboże do młyna albo Żydówka pędziła stadokupionych gęsi.A każdy pochwalił Boga, zamienił słów parę i szedł w swoją drogę, odprowadzanyżyczliwym słowem i spojrzeniem księdza, któren, że już słońce było coraz niżej, powstałi krzyknął do Walka:— Doórz do brzózek i do domu… na nic się konie zmachają.I poszedł wolno miedzami, odmawiał półgłosem modlitwy i jasnym, pełnym kochaniaspojrzeniem ogarniał pola……Rzędy kobiet czerwieniły się na kopaniskach… rozlegał się grochot zsypywanychdo wozów kartofli… miejscami orano jeszcze pod siew… stada krów srokatych pasły sięna ugorach… długie, popielate zagony rdzawiły się młodą szczotką zbóż wschodzących…to gęsi niby płaty śniegów bieliły się na wytartych, zrudziałych łąkach… krowa gdzieśzaryczała… ogniska się paliły i długie, niebieskie warkocze dymów ciągnęły się nad za-gonami… Wóz zaturkotał albo pług zgrzytnął o kamienie… to cisza znowu obejmowałaziemię na chwilę, że słychać było głuchy bełkot rzeki i turkot młyna, schowanego zawsią, w zbitym gąszczu drzew pożółkłych… to znowu śpiewka się zerwała lub krzyk niewiadomo skąd powstały leciał nisko, tłukł się po bruzdach i dołach i tonął bez echaw jesiennej szarości, na ścierniskach oprzędzonych srebrnymi pajęczynami, w pustychsennych drogach, nad którymi pochylały się jarzębiny o krwawych, ciężkich głowach…to włóczono role i tuman szarego, przesłonecznionego kurzu podnosił się za bronami,wydłużał i pełzał aż na wzgórze i opadał, a spod niego niby z obłoku wychylał się bosychłop, z gołą głową, przewiązany płachtą — szedł wolno, nabierał ziarna z płachty i siałruchem monotonnym, nabożnym i błogosławiącym ziemi, dochodził do końca zagonów,nabierał z worka zboża, nawracał i z wolna podchodził pod wzgórze, że najpierw głowarozczochrana, potem ramiona, a w końcu już był cały widny na tle słońca z tym samymbłogosławiącym ruchem siejby; z tym samym świętym rzutem rozrzucał zboże, co jakzłoty pył kolistym wirem padało na ziemię.Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem przystawał, aby odetchnąć, to znowu obejrzał sięna swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym kamieniami ogromną gruszę,aż hurmem przybiegli do niego i chowając ręce za siebie całowali w rękaw sutanny.Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:— Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok¹² gruszek mieć nie będziecie.— My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo¹³ — ozwał się śmielszy.Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy kopaczach.— Szczęść Boże w robocie!— Boże zapłać, dziękujemy! — odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli wszyscydo ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.— Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? — mówił, wyciągając otwartą tabakierkędo mężczyzn — brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.— Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.¹¹szmaciarz — czyli zajmujący się zbieraniem zniszczonych materiałów do recyklingu.¹²naezro— w przyszłym roku.¹³gapiegniazdo— gniazdo wron (zwanych też gapami).ChłopiŻydPraca, Chłop, NaturaDrzewo, PtakChłop, Ksiądz— Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.— Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.— Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?— A Borynowe.— Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.— Ociec pojechali z moim ano do boru.— A to wy, Anna, jakże się macie? — zwrócił się do młodej, przystojnej kobietyw czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęłajego rękę i pocałowała.— Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?— Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje¹⁴.— No, zostańcie z Bogiem.— Panu Bogu oddajem.I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi, przy topolamiwysadzonej drodze.Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco postać, do-piero gdy przeszedł niskie, kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł między mogiłami kukaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów czerwonych, rozwiązały się im języki.— Lepszego to i na całym świecie nie znaleźć — zaczęła któraś z kobiet.— Juści, chciały go też zabrać do miasta… żeby ociec z wójtem nie jeździli prosićbiskupa, to byśwa go i nie mieli… Kopta no, ludzie, kopta, bo do wieczora mało daleko,a ziemniaków mało wiele¹⁵! — mówiła Anna wysypując swój kosz na kupę żółcącą się narozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.Wzięli się chyżo za robotę i w cichości, że ino słychać było dziabanie motyczek o twar-dą ziemię, a czasem suchy dźwięk żelaza o kamień. Czasami ktoś niektoś wyprostowałzgięty i zbolały grzbiet, odetchnął głęboko, popatrzył bezmyślnie na siejącego przed nimii znowu kopał, wybierał z szarej ziemi żółte ziemniaki i rzucał do kosza przed się stojącego.Ludzi było kilkanaścioro, przeważnie starych kobiet i komorników, a za nimi bieliłysię dwa krzyżaki, u których w płachtach leżały dzieci raz wraz popłakując.— A tak i stara poszła we świat — zaczęła Jagustynka.— Kto? — spytała Anna podnosząc się.— A stara Agata.— Na żebry…— Juści, że na żebry! Hale! nie na słodkości, ino na żebry. Obrobiła krewniaków,wysłużyła się im bez lato, to już ją puściły na wolny dech.— Wróci na zwiesnę, to im naznosi w torebeczkach, a to i cukru, a to i harbaty, a toi grosza coś niecoś; zaraz ją będą miłowały, każą spać w łóżku, pod pierzyną, robić niedadzą, coby se wypoczena… A wujna, a ciotka jej mówią, póki tego ostatniego szelążkaod niej nie wyciągną… A jesienią to już la niej miejsca nie ma w sieni ani we chliwie.Ścierwy, psie krewniaki i zapowietrzone — wybuchała Jagustynka i taki gniew ją przejął,że stara jej twarz posiniała.— Biednemu to zawsze na ten przykład wiatr w oczy — dorzucił jeden z komorników,stary, wynędzniały chłop z krzywą gębą.— Kopta no, ludzie, kopta — popędzała Anna nierada tokowi rozmowy.Jagustynka, że to długo nie mogła bez gadania, to spojrzała na siejącego i rzekła:— Te Paczesie to stare chłopy, że jaże im już kłaki na łbach puszczają…— Ale kawalery zawdy — rzekła insza kobieta.— A tyle dziewuch się starzeje albo i służby szukać idzie…— Przeciech, a one mają cały półwłóczek i jeszcze łączkę za młynem.— Juści, abo to im matka da się żenić… abo to im popuści…— A kto by krowy doił, kto by opierał, kto by kole gospodarstwa abo i śwyń chodził…— Obrządzają se matulę i Jagusię, bo jakże, Jagna kiej pani jaka, kiej i druga dzie-dziczka, ino się stroi… a myje, a w lusterku przegląda, a warkocze zaplata.KsiądzPracaŻebrakMatka, Obowiązek, Praca,Rodzina, Syn¹⁴ał ować— raczkować.¹⁵małowie e— niewiele, niezbyt wiele.Chłopi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]