Cathy Yardley-Dziewczyna w mieście Aniołów, Ebooki - beletrystyka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->CathyYardleyDziewczynaw MieścieAniołówROZDZIAŁ PIERWSZYWaiting For The Sun (Czekając na słońce)*Sara rozejrzała się nerwowo po mieszkaniu.- Wiesz co, zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam.Usłyszała westchnienie Benjamina.- Jestem w biurze, kotku. Masz ochotę pogadać dłużej?- Ja... po prostu czułam się trochę samotna. Musiałam dociebie zadzwonić.- No dobrze, jesteś tam już tydzień. Jak nastrój? Oswoiłaś sięz wielkim Los Angeles?- Mieszkanie jest zawalone kartonami, ale mam już przynaj­mniej swoje łóżko. Dzięki Bogu, że Judith i David mogli mipomóc. - Urwała. - To nie było... Rozumiem, że w ostatniweekend też musiałeś pracować.- Lepiej nie zaczynajmy od nowa... - Usłyszała szelestniecierpliwie przekładanych papierów. - Judith... Co to zajedna?- Moja przyjaciółka. Z college'u. Wyszła za Davida i prze­niosła się tutaj, jakieś trzy lata temu. Nie pamiętasz? Zabrałamcię na jej ślub.- To ta Chinka?Sara przewróciła oczami.- Właśnie.* Wszystkie tytuły rozdziałów są tytułami piosenek zespołu The Doorsna podstawie książki „Jim Morrison and the Doors. Piosenki w przekładachMarka Zgaińskiego i Jędrzeja Polaka", Wydawnictwo Britannica - Biblio­teka Junior Journal, Poznań 1991.- No tak, czyli nie jesteś taka samotna.- To nie to samo, dobrze o tym wiesz - fuknęła, zerkającw okno. Jakby za chwilę miało lunąć. A myślała, że w LosAngeles nigdy nie pada. Miała nadzieję, że nie będzie burzy.- Po prostu nie mogę się doczekać chwili, kiedy tu będziesz,przytulony do mnie w łóżku... Kupilibyśmy trochę mebli,strasznie tu pusto... no wiesz, trzeba ten dom jakoś urządzić.Skrzywiła się, ledwie wypowiedziawszy te słowa. Nie chcia­ła mówić o urządzaniu domu. Tu nie chodziło o ponaglanie godo małżeństwa... mimo że byli zaręczeni od czterech lat. Byłajego dziewczyną i chciała zrobić wszystko, żeby go wesprzeć.Nic więcej.- No dobrze, rozumiem, że za mną tęsknisz.... ale od tego sięraczej nie umiera. - Zaśmiał się ciepło.Przeszły ją ciarki. Znała ten śmiech. Była kiedyś na biz­nesowym przyjęciu i on zaśmiał się tak do menedżera firmykomputerowej, któremu próbował sprzedać półprzewodniki.Wyszedł z zamówieniem.- Jasne, że nie umrę tutaj bez ciebie, ale będę się czułapodle. - Miała nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt żałośnie.Swoją drogą, znalazła się w ogromnym mieście, w którymżyły miliony nieznanych jej ludzi. To, że chciała się trochępożalić, nie było chyba nie na miejscu! - Powiedz mi, jakRichardson przyjął wiadomość, że starasz się o przeniesienie.Spodziewałeś się, że będzie wściekły, ale uważałeś, że kiedyjuż dogadasz się z biurem w Los Angeles, nie będzie miał nicdo powiedzenia.- Myliłem się - oznajmił z głębokim westchnieniem.Ciarki przeszły w zimny dreszcz.- Co się stało?- Richardson to niezły kutas. On wiedział. Wiedział, że będępróbował wyrwać się z jego biura. Przy takiej wartości zamó­wień, które im ściągam... nie przewidziałem jednak, że będzietak ostro walczył. Nie chce wypuścić z Kalifornii północnej dopołudniowej jednego ze swoich najlepszych agentów.- Ale on nic nie może zrobić, prawda? - naciskała. - Przecieżustaliłeś już wszystko z menedżerem sprzedaży, jak mu tam?- Saro, on przyparł do muru wiceprezesa... a ten mi powie­dział, prosto z mostu, że jeśli spróbuję wyjechać z Fairfield, tonie będzie przeniesienia do innego okręgu - będę musiał sięprzenieść do innej firmy.- Przecież... podpisałeś już tutaj umowę najmu!Inaczej bym się nie przeprowadzała!- On o tym wie. - Z głosu Benjamina sączyła się gorycz.- Potem wziął mnie na bok i powiedział, już tak prywatnie,rozumiesz, że popracuje nad Richardsonem, ale oni są przyja­ciółmi. - Ostatnie słowo wypowiedział niemal tak, jakby nimsplunął. - Prosił, żeby dać mu trochę czasu.- To znaczy ile czasu? - Sara próbowała mówić spokojnie.Ściskała bezprzewodowy telefon jak koło ratunkowe. - Kilkatygodni?- Raczej ze dwa miesiące.- Dwa miesiące!- Myślisz, że mnie to cieszy?Zaczęła chodzić po pokoju.- Dwa miesiące. Okej... To jak letnie wakacje. Nic strasznego.- Może trzy - poprawił się. - Wszystko zależy od Richard-sona. Niech to szlag! - Urwał, a potem zniżył głos, przypo­mniawszy sobie widocznie, że jest w pracy, nawet jeśli to byłweekend. - Niech to szlag. Jak ja mam dość tej dziury!Wyjrzała przez okno. Ciężkie chmury zdecydowanie zapo­wiadały deszcz i kilka pierwszych kropel zabębniło w szyby.Zapaliła światło.- Wydaje mi się... Posłuchaj, nie mógłbyś po prostu rozejrzećsię tutaj za inną pracą? Musisz trzymać się Bear Electronics?- Oszalałaś? Sytuacja na rynku pracy jest fatalna. A tu się jużsprawdziłem, mam pewną pozycję. Nie mam zamiaru wszyst­kiego rzucać i zaczynać od początku!- Tak tylko zapytałam... Chcę, żebyś tu był, to wszystko.Mogłabym zerwać umowę i wrócić...- Zrezygnowałaś już ze swojego mieszkania.- Mogłabym się wprowadzić do ciebie...- Saro, mieszkanie jest na moje nazwisko. Nie chcę, żebyśspieprzyła mi w ten sposób opinię, rozumiesz?Ale to nie ja wymyśliłam, żeby podpisywać wcześniejumowę, prawda?Nie chciała się kłócić. Musiała rozegrać to jak najmądrzej.- W porządku. Trzy miesiące sama. To jeszcze nie tragedia- powiedziała, chociaż im dłużej o tym myślała, perspektywawydawała jej się coraz bardziej upiorna. - Może uda mi sięw tym czasie sporo rzeczy zaplanować. - Na przykład ślub.Benjamin obiecał, że pobiorą się przed końcem tego roku. Niewspominał o szczegółach, ale wiedziała, że nie ma sensu gonaciskać - zwłaszcza że miał na głowie przeprawę z Richard-sonem.- Góra cztery - powiedział, nie poprawiając jej nastroju.- Rany, jak ja ci zazdroszczę.- Naprawdę? - Sara uśmiechnęła się. - Czego?- Kiedy ja tam dojadę, ty będziesz się czuła jak rybaw wodzie. Poznasz do tego czasu miasto, będziesz miała jużpracę, będziesz naprawdę...- Zaraz, zaraz - przerwała mu. - Nie wiem, czy w trzymiesiące znajdę ciekawą pracę - taką, żebym mogła nie miećprzy tobie kompleksów!Zaśmiał się - to znów był ten profesjonalny śmiech sprzeda­wcy.- Wiem, że chciałaś mieć trochę czasu na zastanowienie się,co naprawdę chcesz robić, ale to teraz mało realne, prawda?- Ale to była część naszej umowy. - Zaczęła chodzić trochęszybciej. - Przeniosłam się do Los Angeles, żeby przygotowaćdom na twój przyjazd, a ty miałeś przez kilka miesięcy po­krywać rachunki, dopóki nic zdecyduję... o swojej przyszłości.- Kotku, w ciągu czterech lat pracowałaś w trzech miejscach,więc czy naprawdę coś się stanie, jeśli i teraz pójdziesz do pracy,której nie będziesz lubiła? - przekonywał ją łagodnym głosem.- Później, kiedy w końcu przyjadę, w każdej chwili będzieszmogła ją rzucić.Miała uczucie, jakby waliła głową o ścianę.- Rzecz w tym, Benjaminie, że ja nie chcę wciąż zmieniaćpracy. Czuję się jak... plankton!- Plankton? - Tym razem jego śmiech zabrzmiał bardziejnaturalnie.- Tak. Mam dosyć dryfowania. Potrzebuję jakiejś stabiliza­cji.Westchnął, teraz już bardziej zirytowany.- Saro, zapewnienie ci stabilizacji to nic jest chyba dokładnieto, czego się po mnie spodziewasz. Prawda? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire