Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D , ebook txt, Ebooki w TXT
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JOAN D. VlNGECat #2 MyszolapTwoje zdrowie, maly. Dobrze wiesz, kim jestes.(Uwiedla skora twarzy przylepiona na miejsce, Oczy trupa podlaczone do gniazdek w glowie, Serce trupa przykrecone srubka pod zebra, Podarte trzewia doszyte fastrygq na miejsce Strzaskany mozg zakryty stalowym kolpakiem. A on naprzod rusza o krok,i o krok,i o krok...Ted HughesBoimy sie prawdy, boimy sie losu, Boimy sie smierci i siebie nawzajem.Ralph Waldo EmersonAzeby zrozumiec kota, trzeba zdac sobie sprawe, ze ma on wlasne talenty, wlasne poglady, a nawet odrebna moralnosc.Lilian Jackson BrownPROLOGKtos mnie sledzi. To uczucie - a wlasciwie swiadomosc - bylo jak dotyk nierealnej reki na plecach - przez cale dlugie popoludnie. Wiedzialem o tym, bo nadal zdarzalo mi sie wylapywac rozne rzeczy jak fragmenty piosenek wsrod radiowego szumu. To wrazenie opanowalo mnie najpierw na bazarze przy orbitalnym lotnisku. Stalem pod kolorowym daszkiem obok stoiska jubilera i czekalem, az sniada kobieta o dlugich palcach prze-kluje mi ucho kolczykiem. "Nic nie bedzie bolalo - zawodzila jekliwie z jakims dziwnym akcentem, gestym jak dym z miesa przypalanego na ruszcie w sasiednim stoisku. - Nie ruszaj sie, nic nie bedzie bolalo..." Jakby mowila do dziecka albo jakiegos turysty. Bolalo, choc niezbyt mocno. A ja przeciez bylem turysta, kazdy tu byl turysta, ale wcale nie przestalo mnie dziwic, ze zachowuje sie jak jeden z nich.Skrzywilem sie, ale po sekundzie ostry bol minal. Jednak w tej chwili bialej pustki, kiedy czekalem na nastepna fale, ktora nie nadeszla, dotarlo do mnie cos innego: ten dotyk, szept cudzego zainteresowania, ktory musnal moje mysli. To nie czlowiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmyslny. Podnioslem wzrok i rozejrzalem sie dookola, wyrwalem sie ju-bilerce z rak, kiedy wycierala mi krew z ucha. Ale nic nie bylo widac, nikogo tu nie znalem, a wygladalo takze na to, ze nikt tutaj nie znal mnie. Wszedzie przesuwal sie tlum ubrany jaskrawo i o zbyt miesistych twarzach, jak nocny tlum w Starym Miescie...Potrzasnalem glowa, a przeszlosc przesliznela sie przez terazniejszosc jak przez membrane. Nadal zdarzalo mi sie to za czesto - czulem sie wtedy, jakbym snil, jakbym nie wiedzial, kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na druciku uderzyly mnie po szczece.-Jeszcze jeden? - pytala kobieta, wyciagajac do mnie re-ke. Wmieszalem sie w tlum i dalem mu sie poniesc w dol ulicy skapanej w swietle sztucznego slonca.Kiedy juz raz poczulem, ze to cos mnie sledzi, nie moglem sie uwolnic od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej niczym haczyk w moj mozg. Probowalem sobie wmowic, ze to tylko moja wybujala wyobraznia. Swoim okaleczonym mozgiem odbieralem cos w taki sam sposob, jak pacjent po amputacji czuje bol w fantomowej konczynie. Ale nie pomoglo, wiedzialem to i juz. Towarzyszylo mi, kiedy chodzilem po kretych, krzykliwych uliczkach, ktore staraly sie ukryc fakt, ze w zasadzie tworza zamkniety krag. W zacienionym kompleksie muzealnym i na zewnatrz. W barze, a nawet w pelnej srebrnej armatury meskiej toalecie. Obserwowalo mnie, tylko mnie, nastawione na elektryczny, niepowtarzalny wzor mego mozgu i z nim sczepione. Wpadlo mi do glowy, zeby wrocic na poklad "Darwi-na", ale nawet sciany statku nie mogly mnie przed nim oslonic. Nie mam pojecia, po diabla ktos mialby mnie sledzic czujnikiem identyfikacyjnym. Moze to jakas pomylka, moze chodzilo o kogos innego, jakis zblakany odczyt... A jesli temu komus chodzi o mnie, to czemu i gdzie sie ukrywa? Czemu po prostu nie spyta? Dlaczego wloka sie za mna jak cien przez ten tlum o pustych twarzach, odziany w odswietne ubrania...-Kocie... Och, Kocie!Obrocilem sie, a dlonie same zacisnely sie w piesci, mimo ze rozpoznalem glos. Dlonie zrobily sie sliskie od potu. Rozprostowalem je, poruszylem palcami.To byla Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowanej kosci sloniowej usmiechala sie, a pol tuzina warkoczykow tanczylo w podskokach dookola spodnicy w kolorze khaki.Przystanalem i czekalem, az przeplywajacy tlum przyniesie ja blizej.-Czesc, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywolywalo u mnie usmiech. Wepchnalem rece w kieszenie dzinsow. - Ciesze sie, ze cie widze - dodalem, ten jeden raz zupelnie szczerze."Naprawde?" - pytala mnie jej twarz, pelna tej mieszanki bolesnej niesmialosci i usilnego "nie bede sie gapic", przez ktora oboje przy kazdym spotkaniu tak glupio sie zachowywalismy. Razem przewedrowalismy z pol tuzina swiatow, podobnie jak reszta studentow Latajacego Uniwersytetu, ale tak naprawde nigdy nie zdolalem sie z nia zaprzyjaznic, zreszta z innymi tak samo. Byla asystentka i juz samo to wystarczalo, zebym bal sie do niej odezwac. A to, ze byla bogata i ladna i ze sie na mnie gapila, tylko pogarszalo sprawe. Bo pociagalo ja we mnie to samo, co sprawialo, ze wszyscy inni woleli trzymac sie ode mnie z daleka. Nie mowilem tak jak oni, inaczej sie ubieralem. Gdzie indziej sie wychowalem. W oczach zamiast okraglych zrenic mialem dwie podluzne kreski, a moja twarz wedlug ludzkich standardow nie byla zbudowana tak jak trzeba -to byla twarz mieszanca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawialem, ale to niczego nie zmienialo.Moja odmiennosc powodowala, ze inni zamykali sie przede mna na glucho, jednak to przez nia Kissindra nie mogla oderwac ode mnie wzroku. Wiedzialem, ze szkicuje piorkiem moja twarz w swoim swiecacym notatniku, jakbym byl czyms, co uznaje za piekne, podobnie jak dziela sztuki i widoczki, ktore ciagle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta poswieci jedno holo i juz nigdy na to nie spojrzy. Nie mialem pojecia, kim dla niej jestem, a jesli ona wiedziala, to nigdy sie do tego nie przyzna, a wszystko to razem sprawialo, ze czulem sie jeszcze bardziej niezrecznie, kiedy bylismy razem.Ale teraz, kiedy cos nieludzkiego wczepilo mi sie w mozg, cieszyla mnie kazda twarz, ktora choc troche nie byla mi obca, a jeszcze bardziej cieszylo mnie, ze to byla akurat ta twarz, nawet z tym jej bolesnym usmiechem. Zauwazylem, ze ma na sobie dzinsy. Na tym statku dzinsow nie nosil nikt oprocz mnie -byly tanie, zwykle, robocze. Uderzylo mnie, ze zaczela je nosic dopiero, kiedy sie poznalismy.-Czy cos jest nie tak? - zapytala, zerkajac na mnie ponownie.Potrzasnalem przeczaco glowa, tylko czesciowo w ramach odpowiedzi.-A niby dlaczego? Bo powiedzialem, ze cieszy mnie twoj widok? - Wzrokiem jednak wedrowalem daleko, nieustannie przeczesujac ulice. Wzialem ja pod reke; wzdrygnela sie, ale nie wyrwala. - Wiesz co, skoczmy gdzies, wyrwijmy sie stad. Chodzmy wreszcie cos zobaczyc. - Przyszlo mi na mysl, ze jesli na kilka godzin wyrwe sie z lotniska, moze uda mi sie zgubic te pomylke, ktora tropila moj mozg.-Jasne - zgodzila sie, rozpromieniona. - Cokolwiek. To niewiarygodne... - przerwala, jakby poczula, ze mowi za duzo. W kazdym razie mowila serio. W wiekszosci studenci na "Dar-winie" sa na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesuja ichwylacznie jako wyjatkowo dlugie wakacje. Niemniej kilku z nich rzeczywiscie znalazlo sie tutaj po to, zeby sie czegos nauczyc. Na przyklad ona. Albo ja.-Masz krew na uchu - odezwala sie.Dotknalem ucha, potem kolczyka, przypomnialem sobie.-Wlasnie go sobie zalozylem. To ma byc pamiatka. Natychmiast zesztywniala.-Nie martw sie, nie jest - uspokoilem ja zaraz. Tak samo jak jej nie podobalo mi sie, ze ludzkosc tak bezceremonialnie czestuje sie kawaleczkami zwiedzanych miejsc. Moze nawet bardziej niz jej. Skupilem sie i zacisnalem mysli w piesc - nadal potrafilem to robic, mimo ze nie umialem juz nimi siegac na zewnatrz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucichl. Przy odrobinie szczescia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu przestalem istniec. Ale na dluzsza mete bylo to jak wstrzymywanie oddechu.Ruszylismy z powrotem w kierunku muzeum, potem zjechalismy dziesiec poziomow w dol, do cienistej jaskini, gdzie na gladkiej ceramicznej powierzchni przycupnely rzedem wahadlowce jak cierpliwe, opalizujace zuki, czekajace na takich jak my, by poniesc ich w dol, na powierzchnie planety. Na swiecie, ktory lezal tysiac kilometrow pod naszymi stopami, nie bylo ani jednej trwalej ludzkiej konstrukcji. Ten swiat ludzkosc nazwala Monumentem. Cala planeta byla federalnym rezerwatem... To sztuczny swiat, zbudowany cale tysiaclecia temu i umieszczony na orbicie wokol metnej pomaranczowej gwiazdy, w samym srodku nigdzie.Stacja z portem kosmicznym orbitowala wysoko ponad nim, wielka jak nieduze miasto, ktorym przeciez zreszta byla. Polowe centrum zajmowalo muzeum; znajdowal sie tu osrodek badan nad wymarla rasa, ktora stworzyla Monument - dziesiatki pokoi pelnych eksponatow i pytan bez odpowiedzi. Utrzymywalo sie dzieki gotowce plynacej z luksusowego kompleksu turystycznego, ktory zajmowal w calosci pozostala czesc stacji.Kiedy wyszlismy z mrocznego korytarza podpartego kolumnami z ciezkich stopow, w komorze podniosly sie trzy wahadlowce i z cichym brzeczeniem niewidzialnych skrzydel zaczely kolowac w strone ciemnego ujscia komory powietrznej. Po drugiej stronie pola spolaryzowany kadlub stacji wpuszczal do srodka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami polnocy pustki. W jednym rogu swiecila pomaranczowawym swiatlem bezimienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetaczala sie bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawila ja tutaj cywilizacja, ktora ludzie nazwali Tworcami, bo jakos nie mogli wpasc na nic lepszego. Tworcy znikneli, na dlugo zanim rodzaj ludzki zdolal wydostac sie ze swej studni grawitacyjnej i rozlazl sie miedzy gwiazdami jak gromada karaluchow. Nikt nie wiedzial, gdzie sie podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic z wyjatkiem tego oto pomnika wlasnej tajemniczosci. Tajemnica ich istnienia napawala szacunkiem nawet Federacje.-Co chcialabys zob...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]