Camus Albert - Gość, ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Albert Camus
„GOŚĆ”
(ze zbioru opowiadań „Wygnanie i królestwo”)
Nauczyciel patrzył na dwóch mężczyzn zmierzających w jego stronę. Jeden
był na koniu, drugi szedł pieszo. Nie wspięli się jeszcze na stromą ścieżkę
wiodącą do szkoły zbudowanej na stoku pagórka. Z wysiłkiem posuwali się
wolno po śniegu, pomiędzy kamieniami, na ogromnej przestrzeni pustynne-
go płaskowzgórza. Koń potykał się od czasu do czasu. Nie słychać go było
jeszcze, ale widać było parę buchającą z jego nozdrzy. Przynajmniej jeden z
mężczyzn znał okolicę. Posuwali się ścieżką, która znikła jednak od wielu dni
pod białą i brudną powłoką. Nauczyciel obliczył, że będą na pagórku dopiero
za pół godziny. Było zimno;
wrócił do szkoły po sweter.
Przeszedł przez pustą i zimną klasę. Na czarnej tablicy cztery rzeki Francji,
narysowane kredą w czterech różnych kolorach, od trzech dni płynęły ku
swym ujściom. Śnieg spadł nagle w połowie października po ośmiu miesią-
cach suszy, po której nie nastąpiły deszcze, i dwudziestu uczniów mieszkają-
cych w wioskach rozsianych na płaskowzgórzu przestało chodzić do szkoły.
Trzeba było czekać na pogodę. Daru palił tylko w pokoju przylegającym do
klasy, który służył mu za mieszkanie; drzwi pokoju wychodziły także na pła-
skowzgórze od strony wschodniej. Okno, podobnie jak
okna klasy, na południe. Z tej strony szkoła znajdowała się w odległości kilku
kilometrów od miejsca, gdzie płaskowz-górze zaczynało opadać ku połu-
dniowi. Przy dobrej pogodzie widać było fioletową masę górzystego zbocza,
za którym otwierały się bramy pustyni.
Daru, trochę rozgrzany, wrócił do okna, z którego ujrzał mężczyzn po raz
pierwszy. Nie było ich już widać. Weszli więc na stromą ścieżkę. Niebo było
mniej ciemne: w nocy śnieg przestał padać. Poranek wstał w brudnym świe-
tle, które nieznacznie przybierało na sile, w miarę jak sklepienie z chmur
wznosiło się w górę. O drugiej po południu zdawało się, że dzień się dopiero
zaczyna. Ale było to lepsze od tych trzech dni, kiedy gęsty śnieg padał
w nieustannych ciemnościach, a nagłe podmuchy wiatru wstrząsały podwój-
nymi drzwiami klasy. Daru przez długie godziny siedział cierpliwie w swoim
pokoju, z którego wychodził tylko do przybudówki, żeby nakarmić kury
i przynieść węgla. Na szczęście ciężarówka z Tadjid, najbliższej wsi na pół-
nocy, przywiozła żywność na dwa dni przed zawieją. Powróci za czterdzieści
osiem godzin.
Miał zresztą dość zapasów, żeby przetrzymać oblężenie:
1
2
w pokoiku stały worki ze zbożem przysłanym przez administrację, miał je
rozdać tym uczniom, których rodziny padły ofiarą suszy. Ale nieszczęście do-
tknęło wszystkich, wszyscy bowiem byli biedni. Codziennie Daru dawał tro-
chę zboża dzieciom. Brakowało im tego zboża, wiedział o tym dobrze, pod-
czas dni niepogody. Może jakiś ojciec lub starszy brat zajdzie wieczorem
i Daru będzie mógł dać im ziarna. Trzeba jakoś przetrwać do następnych
zbiorów, ot i tyle. Statki
ze
zbożem przypływały teraz z Francji, najgorsze
minęło. Ale trudno będzie zapomnieć o tej nędzy, o tej armii cieniów
w łachmanach błąkających się w słońu, o płaskowzgórzu, które palił żar,
miesiąc po miesiącu, o ziemi dosłownie wyprażonej i kurczącej się z wolna,
o kamieniach rozsypujących się pod stopą. Barany ginęły tysiącami i, tu
i ówdzie, ludzie, chociaż nie zawsze wiedziało się o tym.
W obliczu tej nędzy on, który żył jak mnich niemal w swej zapadłej szko-
le, zadowolony zresztą z surowego życia, jakie wiódł, i z tego, co posiadał,
czuł się wielkim panem, mając tynkowane ściany, wąską kanapę, półki z bia-
łego drewna, studnię i co tydzień zaopatrzenie w wodę i żywność. I nagle ten
śnieg, niespodziewanie, bez ulgi deszczu. Taki był ten kraj, gdzie życie było
okrutne nawet bez ludzi, którzy zresztą nie zmieniali niczego. Ale Daru tu się
urodził. Wszędzie indziej czuł się wygnańcom.
Wyszedł i skierował się na taras przed szkołą. Dwaj mężczyźni znajdowali
się teraz w połowie wysokości stoku. W jeźdźcu rozpoznał Balducciego, sta-
rego żandarma, którego znał od dawna. Balducci prowadził na sznurze Ara-
ba, który postępował za nim ze związanymi dłońmi i pochylonym czołem.
Żandarm przywitał nauczyciela gestem, na który Daru nie odpowiedział, cały
pochłonięty obserwacją Araba ubranego w dżelabę, ongi niebieską,
w sandałach, ale i w skarpetkach z grubej, surowej wełny i w małym fezie na
głowie. Zbliżali się. Balducci jechał stępa, żeby koń nie uderzył Araba; grupa
posuwała się wolno.
Z odległości, z której dobiegał głos, Balducci krzyknął:
— Trzy kilometry z El Ameur zrobiliśmy w godzinę! Daru nie odpowiedział.
Krótki i kwadratowy w swym grubym swetrze, patrzył, jak się wspinają. Ani
razu Arab nie podniósł głowy.
— Bywajcie — powiedział Daru, kiedy pojawili się na tarasie. — Wejdźcie
się ogrzać.
Balducci zsiadł ciężko z konia nie wypuszczając sznura. Uśmiechnął się do
nauczyciela pod nastroszonym wąsem. Małe, ciemne i głęboko osadzone
oczy pod opalonym czołem i okolone zmarszczkami usta nadawały mu wy-
raz uważny i pilny. Daru wziął konia za uzdę, zaprowadził go do przybu-
dówki i wrócił do mężczyzn, którzy czekali teraz na niego w szkole. Wpro-
wadził ich do swego pokoju.
— Napalę w klasie — powiedział. — Tam będzie nam wygodniej.
Kiedy znowu wszedł do pokoju, Balducci siedział na kanapie. Rozwiązał
sznur łączący go z Arabem, Arab przykucnął przy piecu. Ręce miał wciąż
2
3
związane, fez zsunięty teraz na tył głowy; patrzył w stronę okna.
W pierwszej chwili Daru zobaczył tylko jego wielkie wargi, pełne, gładkie,
murzyńskie niemal; nos jednak miał prosty, oczy ciemne i rozpalone gorącz-
ką. Fez odsłonił uparte czoło i cała twarz Araba o skórze ciemnej, ale nieco
przybladłej od zimna, miała wyraz niespokojny i zbuntowany zarazem, który
uderzył Daru, gdy Arab, zwracając się twarzą ku niemu, spojrzał mu prosto
w oczy.
— Przejdźcie do klasy — powiedział nauczyciel — zrobię wam miętowej
herbaty.
— Dzięki — odparł Balducci. — Co za życie! Ale niedaleko mi już do eme-
rytury. — I zwrócił się do więźnia po arabsku:

Chodź.
Arab wstał i powoli, trzymając przed sobą ręce związane w przegubach,
przeszedł do klasy.
Daru wraz z herbatą przyniósł krzesło. Ale Balducci rozsiadł się już na
pierwszej ławce szkolnej, Arab
zaś
przykuc-
nął obok katedry, naprzeciw pieca, który znajdował się między biurkiem a
oknem. Kiedy Daru podawał szklankę z herbatą więźniowi, zawahał się na
widok związanych rąk.
— Można mu rozwiązać ręce?
— Oczywiście — powiedział Balducci. — To tylko na czas podróży.
Zrobił ruch, jakby chciał wstać. Ale Daru, stawiając szklankę na ziemi,
przykląkł obok Araba. Arab, nie mówiąc słowa, patrzył na niego płonącymi
od gorączki oczami. Kiedy miał już wolne ręce, potarł o siebie nabrzmiałe
przeguby, wziął szklankę herbaty i wypił palący płyn małymi, szybkimi ły-
kami.
— W porządku — powiedział Daru. — I dokąd tak jedziecie?
Balducci wyjął wąsy z herbaty:
— Do ciebie, synu.
— Szczególni uczniowie! Zostaniecie na noc?
— Nie. Wracam do El Ameur. A ty odprowadzisz kolegę do Tinguit. Czeka-
ją na niego w urzędzie gminnym. Balducci patrzył na Daru z przyjaznym
uśmieszkiem.
— Co to znaczy? — rzekł nauczyciel. — Kpisz sobie ze mnie?
— Nie synu. Takie są rozkazy.
— Rozkazy? Nie jestem... — Daru zawahał się; nie chciał zrobić przykrości
staremu Korsykaninowi. — To nie mój fach.
— I co z tego? Podczas wojny robi się wszystko.
— W takim razie poczekam na wypowiedzenie wojny! Balducci zgodził się
skinieniem głowy.
— Dobrze. Ale to są rozkazy, rozkazy ciebie także dotyczą. Nie jest spo-
kojnie; słyszałem, że szykują bunt. Można powiedzieć, że jesteśmy zmobili-
zowani.
Daru czekał z wyrazem uporu.
— Posłuchaj, synu — powiedział Balducci. — Bardzo cię lubię, ale zro-
zum. Jest nas dwunastu w El Ameur, żeby patrolować teren wielkości małe-
go departamentu; muszę wracać. Powiedziano mi, że mam ci powierzyć to
3
4
ziółko i wrócić natychmiast. Nie można go było tam zostawić. W jego wsi
ludzie się burzą, chcieli go odbić. Musisz go odprowadzić jutro do Tinguit.
Dwadzieścia kilometrów nie przerazi takiego chłopa jak ty. Potem będziesz
miał spokój. Wrócisz do swych uczniów i spokojnego życia.
Słychać było, jak koń parska i uderza kopytem za ścianą. Daru patrzył
przez okno. Pogoda poprawiała się wyraźnie, światło rozszerzało się na za-
śnieżonym płaskowzgórzu. Kiedy cały śnieg się roztopi, słońce znów zapanu-
je i raz jeszcze wypali kamienne pola. I znowu niewyczerpane niebo zalewać
będzie suchym światłem samotną przestrzeń, gdzie nic nie nasuwa myśli o
człowieku!..
— Co on zrobił? — zapytał zwracając się do Balduccie-go. Zanim żandarm
otworzył usta, dodał: —Czy mówi po francusku?
— Nie, ani słowa. Szukano go od miesiąca, ale oni go ukrywali. Zabił
swego kuzyna.
— Jest przeciwko nam?
— Chyba nie. Ale czy to można wiedzieć.
— Dlaczego zabił?
— Sprawy rodzinne. Podobno jeden był winien zboże drugiemu. Nie bardzo
wiadomo. Krótko mówiąc, zabił kuzy na nożem ogrodniczym. Wiesz, jak ba-
rana, ciach!..
Balducci zrobił ruch, jak gdyby ciągnął ostrzem po szyi, i Arab, którego
uwagę zwrócił ten ruch, patrzył na niego z pewnym niepokojem. Daru po-
czuł, jak ogarnia go nagle
gniew na tego człowieka, na wszystkich ludzi i ich obrzydliwą złość, ich nie-
spożytą nienawiść i niepohamowane szaleństwo.
Czajnik śpiewał na piecu. Daru podał znów herbatę Bal-ducciemu, zawahał
się, potem nalał Arabowi, który i tym razem wypił chciwie. Gdy uniósł ręce,
rozchyliła się dżelaba i nauczyciel ujrzał jego szczupłą i muskularną pierś.
— Dziękuję, chłopcze — powiedział Balducci. — A teraz lecę.
Wstał i skierował się ku Arabowi wyciągając sznur z kieszeni.
— Co robisz? — zapytał Daru sucho. Zdumiony Balducci pokazał mu
sznur.
— Nie trzeba.
Stary żadnarm zawahał się.
— Jak chcesz. Masz oczywiście broń?
— Mam strzelbę do polowania.
— Gdzie?
— W kufrze.
— Powinieneś ją mieć przy łóżku.
— Po co? Nic mi nie grozi.
— Źle masz w głowie, synu. Jeśli zaczną, nikt z nas nie będzie bezpieczny,
wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
— Będę się bronił. Mam czas, będę widział, jak nadchodzą. Balducci zaczął
się śmiać, potem wąsy zasłoniły nagle jego białe jeszcze zęby.
4
5
— Masz czas? Dobrze. To właśnie mówiłem. Zawsze byłeś trochę zwa-
riowany. Dlatego cię lubię, mój syn był taki.
Jednocześnie wyciągnął rewolwer i położył go na biurku.
— Masz, nie trzeba mi dwóch rodzajów broni w drodze do El Ameur.
Rewolwer błyszczał na czarno malowanym stole. Kiedy żandarm odwrócił
się w jego stronę. Daru poczuł zapach skóry i konia.
— Posłuchaj, Balducci — powiedział nagle Daru — wszystko to mnie
brzydzi, a twój facet najwięcej. Ale nie wydam go. Mogę bić się, jeśli trzeba,
i owszem. Ale nie to.
Stary żandarm stał przed nim i patrzył na niego surowo.
— Robisz głupstwa — powiedział powoli. — Ja także tego nie lubię. Czło-
wiek nie przyzwyczaja się do tego, żeby prowadzić ludzi na sznurze,
a nawet, tak, nawet mu tego wstyd. Ale nie można pozwolić im na wszystko.
— Nie wydam go — powtórzył Daru.
— To rozkaz, synu. Powtarzam ci.
— Zgoda. Powtórz im, co ci powiedziałem: nie wydam go. Widać było, że
Balducci się zastanawia. Patrzył na Araba i Daru. Zdecydował się wreszcie.
— Nie, nic im nie powiem. Jeśli chcesz nas puścić kantem, proszę bardzo,
ale nie będę na ciebie donosić. Kazano mi odstawić więźnia; zrobiłem to.
A teraz podpisz mi papier.
— To zbyteczne. Nie powiem, żeś mi go nie przyprowadził.
— Nie dokuczaj mi. Wiem, że powiesz prawdę. Jesteś stąd, jesteś męż-
czyzną. Ale musisz podpisać, takie są przepisy.
Daru otworzył szufladę, wyjął małą kwadratową butelkę z fioletowym
atramentem i piórnik z czerwonego drewna, gdzie znajdowało się pióro ron-
dowe, którego używał na lekcjach kaligrafii, i podpisał. Żandarm złożył sta-
rannie papier i schował go do portfela. Potem ruszył ku drzwiom.
— Odprowadzę cię — powiedział Daru.
— Nie — rzekł Balducci. — To zbytnia uprzejmość. Obraziłeś mnie.
Spojrzał na Araba siedzącego bez ruchu na tym samym miejscu, sapnął
smutno i odwrócił się ku drzwiom:
— Do widzenia, synu! — powiedział.
Drzwi trzasnęły za nim. Balducci pojawił się pod oknem, potem zniknął.
Jego kroki głuszył śnieg. Koń poruszył się za przepierzeniem, płosząc kury.
W chwilę potem Balducci ukazał się znów pod oknem prowadząc konia za
uzdę. Nie odwracając się szedł w stronę stromej ścieżki; znikł pierwszy, koń
za nim. Słychać było, jak miękko spada wielki kamień. Daru powrócił do
więźnia, który nie poruszył się, ale nie spuszczał z niego oczu.
— Zaczekaj — powiedział nauczyciel po arabsku i skierował się do pokoju.
Kiedy przekraczał próg, przystanął, podszedł do biurka, wziął rewolwer
i wsunął go do kieszeni. Potem nie odwracając się wszedł do pokoju.
Długo leżał na kanapie patrząc, jak niebo zamyka się z wolna, i słuchając
ciszy. Ta cisza wydawała mu się przykra w pierwszych dniach po przyjeździe,
po wojnie. Poprosił o posadę w miasteczku u stóp górzystego zbocza oddzie-
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire