Carroll Ann - Najgorszy dzień, Najgorszy dzień (czyta J. Jędryka)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ANN
CARROLL
N
AJGORSZY
DZ
I
IEŃ
T
YTUŁ ORYGINAŁU
AMAZING
GRACE
P
RZEKŁAD
A
NNA
B
ŁASIAK
Dedykuję Annie Carroll - babci pierwsza klasa
Rozdział 1
To absolutnie najgorszy dzień mojego życia, pomyślała Grace Scott. Jest gorzej niż
wtedy, gdy zapalił się dywan i mama tak strasznie się wściekła. Tak źle nie było nawet wtedy,
gdy próbowałam przejechać się samochodem taty. Chyba wolałabym iść na trzy tygodnie do
szpitala.
Był wrzesień. W piękne niedzielne popołudnie Grace siedziała w wiekowym aucie
obok ciotecznej babci Josie. Jechały w żółwim tempie - wyprzedzali je nawet piesi. Ciocia
spędziła kilka lat za granicą i dopiero po przejściu na emeryturę wróciła do swojego domu w
wiosce Sallon. Teraz Grace miała spędzić u niej kilka tygodni. To niezupełnie pasowało do jej
wyobrażeń o dobrej zabawie, ale starsza pani nie doszła do siebie po chorobie i, jak mówiła
mama, mała dawka Grace powinna jej dobrze zrobić.
Oczywiście, jak to zwykle bywa, Grace nikt nie zapytał o zdanie. Usłyszała tylko:
- Cóż! My z tatą nie możemy jechać. Musimy chodzić do pracy. Natomiast ty na
pewno chętnie pomożesz. Jesteś jedyną cioteczną wnuczką cioci Josie. Zawsze dostajesz od
niej prezenty.
- Ale ja mam dopiero dziewięć lat! Chcecie, żebym opiekowała się starszą panią?
Zresztą prawie jej nie znam. Widziałyśmy się tylko raz. Miałam wtedy trzy latka i
nawet tego nie pamiętam. Mogę się jej nie spodobać. Może się przeze mnie znowu
rozchorować. Pani Reilly zawsze powtarza, że wpędzę ją kiedyś w chorobę.
Pani Reilly to sąsiadka, która zdecydowanie nie przepada za dziećmi. Za każdym
razem, gdy piłka Grace wpadnie do jej ogrodu, pani Reilly ją konfiskuje. A na widok
dziewczynki zawsze wpada w zły humor.
- Chyba mam zły wpływ na starsze panie. Jestem gorsza niż środek przeczyszczający,
tak mówi pani Reilly. Zapytałam ją, czy ma na myśli proszek do czyszczenia wanny, ale
powiedziała, że nie. Co to jest środek przeczyszczający, mamo?
- Idzie się po nim do toalety. I to szybko. Ale nie przejmuj się panią Reilly.
Ona jest trochę przewrażliwiona. Ciotka Josie jest zupełnie inna. Uważała, że jesteś
cudownym dzieckiem i nie zmieniła zdania nawet wtedy, gdy dałaś jej w prezencie garść
robaków z ogrodu. Poza tym wcale nie będziesz musiała się nią opiekować. Jej potrzebny jest
ktoś do towarzystwa.
W tej sytuacji Grace musiała użyć argumentu ostatecznego i niepodważalnego.
- A co ze szkołą? W kółko mi powtarzacie, jaka szkoła jest ważna. Przecież nie mogę
opuszczać lekcji, prawda?
Mama miała rozbawioną minę.
- Oczywiście, że nie możesz. Nie mówiłam ci? Przyjmą cię do szkoły w Sallon.
Już się zgodzili. Ciocia Josie wszystko załatwiła, więc o to nie musisz się martwić.
O, rany. Prawdziwy koszmar. Skoro musi mieszkać u cioci-babci, to niechby ją
przynajmniej szkoła ominęła. No, naprawdę, rodzice potrafią być podli!
Stareńki samochód dopełzł wolno do skrzyżowania i zatrzymał się na światłach.
Grace zaczęła przyglądać się człowiekowi opartemu o mur. Ubrany był w żółty
garnitur z żółtą kamizelką, żółtą koszulę i przypominał gigantycznego kanarka.
Cienkie tlenione włosy związał w ogonek. Grace lubiła kucyki, ale nieprzetłuszczone i
nie u mężczyzn z łysiną na czubku głowy. Lecz to nie strój ani fryzura mężczyzny przykuły
jej uwagę. Facet dłubał w nosie! Wcisnął do dziurki cały palec i wiercił nim energicznie.
Ohyda, pomyślała Grace.
Mężczyzna poczuł na sobie jej spojrzenie. Przerwał dłubanie w nosie, rzucił się do
auta cioci Josie i zastukał w szybkę. Grace otworzyła okno.
- O! Pani Kennedy. Witam panią. - Jego głos brzmiał wazeliniarsko. - Czy rozważyła
pani moją ofertę?
- Jeszcze nie - odparła ciocia Josie.
- Niech pani zbyt długo nie zwleka. Nie będę czekał wiecznie. Mam swoje sprawy.
Inwestycje. A wszystko kosztuje. Dom jest bardzo stary. Trzeba go unowocześnić.
Nie znajdzie się na niego wielu chętnych.
- Dam panu znać - odparła lodowatym tonem ciotka Josie.
Mężczyzna spojrzał na Grace.
- Co za koszmarne włosy - stwierdził i palcem, którym wcześniej dłubał w nosie,
uniósł lśniący kosmyk. Grace zrobiło się niedobrze. - Rozdwojone końcówki - dodał. - Mogę
się tym zająć. Ale to będzie kosztowało.
Dziewczynka szarpnęła głową i zamknęła okno tak szybko, że ohydny typ musiał
szybko odskoczyć. Światła się zmieniły i samochód popełzł wolno dalej.
Poirytowany mężczyzna został na chodniku.
- Obleśne indywiduum! - powiedziała ciotka Josie. - Nazywa się Chaz Deasy.
Prowadzi zakład fryzjerski, nazwał go Czesz Się u Chaza, czego nikt nie może
wymówić, nie opluwszy się od stóp do głów. Zdaje mu się, że jest darem niebios dla
kobiecych włosów. Wciąż powtarza, że szkolił się w Paryżu u Les Cheveux, ktokolwiek to
jest. I jak sama słyszałaś, chce kupić mój dom.
- Powinno się na niego mówić Czeszący Chaz - rzekła Grace. - Dlaczego miałabyś
sprzedać mu swój dom, ciociu-babciu?
- Bo jestem winna bankowi sporo pieniędzy. Ale nie zamierzam zaprzątać sobie tym
głowy podczas twojej wizyty. Chcę, żebyś się dobrze bawiła. Poza tym, jeśli nie masz nic
przeciwko temu, wolałabym, żebyś nie mówiła do mnie „ciociu-babciu”.
Czuję się wtedy taka stara.
Grace zerknęła na nią z ukosa, na co ciocia uśmiechnęła się szeroko.
- Wiem, wiem. Dla ciebie jestem osobnikiem prehistorycznym. Ale jak widzisz, nie
przypominam prawdziwego dinozaura. Tak się składa, że nie mam jeszcze sześćdziesięciu lat.
Sześćdziesiąt lat! Sześćdziesiąt to bardzo dużo. Na szczęście Grace w porę ugryzła się
w język i nic nie powiedziała. Jej rodzice mieli po trzydzieści dwa lata. Niemal dwa razy tyle
to niewyobrażalnie dużo.
- Więc jak mam się do ciebie zwracać? - zapytała.
- Ciociu Josie albo po prostu Josie.
Wioska była nieduża. Minęły szkołę, kościół, sklepy, pub, długi rząd domków po obu
stronach szerokiej ulicy, po czym wspięły się na wzgórze. Tam kończyła się wioska, a
zaczynały tereny przynależące do domu cioci, wzniesionego dobrze ponad sto lat temu.
Samochód kluczył krętą aleją pośród drzew i nagle wśród zieleni ukazał się sam dom.
Grace zaparło dech w piersiach. Dom był piękny. Dwupiętrowy, z dzielonymi oknami,
obrośnięty bluszczem i pnącymi różami, z równiutkim zielonym trawnikiem od frontu. Lśnił
różowawo w popołudniowym słońcu, jakby swoją urodą chciał zachęcić właścicieli do jak
najszybszego powrotu.
- Uwielbiam ten dom - mruknęła ciocia.
- Jest rewelacyjny - uśmiechnęła się szeroko Grace, co zaskoczyło zarówno ją samą,
jak i Josie, która podejrzewała, że dziewczynka jest w kiepskim nastroju.
Ledwie zdążyły wysiąść z auta, gdy za rogiem zakotłowało się, po czym coś małego i
złocistego wystrzeliło w ich kierunku. Zahamowało gwałtownie pięć centymetrów od stóp
Josie. „Coś” okazało się szczeniakiem spaniela, zadyszanym i rozszczekanym z radości.
- Ciii, głuptasie! Cicho bądź! Grace uszy rozbolą od tego szczekania.
Ciocia Josie poklepała psa po głowie, na co on z szaleńczą szybkością zamerdał
ogonem. Zrobił rundkę dookoła swojej pani, po czym podbiegł do Grace. Tym razem
zapomniał o tym, że trzeba zahamować i wpadł prosto pod nogi dziewczynki, przewracając ją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]