Carol O'Connell--Judaszowe dziecko, - !. SERYJNI

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
O'CONNELL CAROL
JUDASZOWE DZIECKO
Przełożył Tomasz Krzyżanowski
Tytuł oryginału JUDAS CHILD
Copyright © Carol O'Connell 1999 Ali rights reserved
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o. Warszawa 2010
PROLOG
Ścieżka wiła się w dół zbocza pośród trawy, wciąż bardzo zielonej mimo grudniowej aury.
Długie szeregi stojących po bokach sosen kończyły się tam, gdzie nowoczesna droga
publiczna spotykała się ze starą, prywatną, brukowaną kostką. Chociaż na mapie nie miała
nazwy, miejscowi nazywali ją aleją Choinkową.
Za ścianą sosen skrywały się nagie drzewa, które już zrzuciły liście. Wysuszony korpus
martwego wróbla pękł pod jego butem. Chłód stawał się coraz bardziej przenikliwy. Strzępy
mgły wisiały nisko, zatrzymując się na barierze, jaką dla nagiego lasu tworzył rząd wysokich
sosen. Najwyższe gałęzie pobliskiego dębu niknęły we mgle, a drzewa znajdujące się za nim
zdawały się jedynie duchami brzozy i wiązu.
Spojrzał na zegarek.
Już za chwilę.
Rozczapierzył palce, a potem zwinął je w pięść. Powietrze wokół było zupełnie nieruchome;
martwe liście i nisko wiszące chmury nie poruszały się, gdy przez aleję Choinkową
przebiegał świeży powiew.
Był bardzo dumny ze swej umiejętności wyszukiwania właściwego czasu i miejsca. Wkrótce
pojawi się tu samotna dziewczynka na rowerze, tak jak w każde sobotnie popołudnie o tej
samej porze. Dziewczynka nie będzie się bała,
bo brukowana droga, przystrzyżona trawa i majestatyczne sosny tak bardzo różniły się od
atmosfery lasu, że mogłyby pochodzić z innego świata * lepszego świata, w którym człowiek
taki jak on nie mógłby istnieć.
ROZDZIAŁ 1
Wyhamowała fioletowy rower i obróciła się, by spojrzeć wprost na niego ze złośliwym
uśmiechem.
Przednie koło w rowerze chłopca podskoczyło dokładnie w tym momencie, kiedy gwałtownie
zahamował. Pogodzony z losem, przeleciał nad kierownicą. Twarde lądowanie na drodze było
bolesne i upokarzające.
Dlaczego ona mu to robi?
Sadie Green nigdy go nie dotknęła poza lekcjami tańca. Mimo to spowodowała, że pewnego
dnia w szkole skoczył z drugiego piętra, upadł na schody i rozciął sobie głowę. Tylko dlatego,
że krótkie spojrzenie jej brązowych oczu kazało mu chwilowo zapomnieć o prawie grawitacji.
Przez ułamek sekundy wierzył, że może bezkarnie fruwać w powietrzu.
Teraz David Shore siedział na zimnej ziemi, obok przewróconego roweru. Ściągnął rozdartą
rękawiczkę, by wydłubać z dłoni ziarna piasku. Sadie wolno jeździła wokół. Szeroki uśmiech
wskazywał, że niezwykle podoba się jej ta sytuacja. Kiedy wyjął z dłoni ostry kawałek
kamienia, na skórze pojawiły się czerwone kropelki. Spojrzał na nią.
Ile krwi ci potrzeba, Sadie?
Nawet z odległości kilkunastu metrów widział wszystkie jej dwieście piegów. Śmiała się z
niego. Wciąż słyszał jej śmiech * śmiała się jak szalona, jadąc przez krzaki
i skręcając w aleję Choinkową. Wsiadł na rower i ruszył, kiedy jej śmiech ucichł gwałtownie.
Nie ucichł w oddali, ale skończył się, jakby ktoś go wyłączył.
Po raz pierwszy zatrzymał się na drodze. W każdą sobotę pedałował po niej, pod pretekstem
załatwiania jakichś spraw swojego ojca. Teraz patrzył na pustą przestrzeń między dwoma
rzędami sosen.
Droga prowadziła prosto do domu Gwen Hubble i Sa*die nie mogła pokonać tego dystansu
tak szybko. Więc gdzie jest?
David podpierał się jedną nogą i kołysał rowerem. Nie chciał zaglądać do lasu skrytego za
szpalerem sosen. Bał się, że zobaczy ją tam, jak zwija się ze śmiechu, ściskając w rękach swe
zakrwawione jelita.
Robiła mu to już wcześniej.
Zadawała sobie wiele trudu, by go straszyć. Nie wiedziała, że znacznie bardziej niż zwykłe
jeżdżenie za nią w sobotnie popołudnia przeraża go myśl o rozmowie z nią.
Pojechał ścieżką w dół, ale zatrzymał się w pół drogi przed domem Gwen, imponującą
georgiańską posiadłością skrytą za potężną metalową bramą. Sylwetka strażnika czytającego
gazetę odcinała się na tle okna budki przy bramie. Strażnik mógłby się jednak równie dobrze
znajdować na księżycu, bo David bardzo rzadko rozmawiał z ludźmi * i z dziewczynami. Za
każdym razem, gdy próbował, histeria paraliżowała mu struny głosowe.
Spojrzał na szpaler sosen po lewej stronie. Z przeciwnej strony lasu dobiegały go niewyraźne
i zniekształcone odgłosy. To Sadie. Znowu go dręczyła. Jeśli miała ze sobą świńskie odchody
z laboratorium biologicznego, na pewno nie chciała ich stracić.
Cóż, będzie dla niej udawał głupka, jeśli ona tego chce.
Zsiadł z roweru i przedarł się z nim przez gęstą ścianę sosen. Kolczasta gałąź uderzyła go w
twarz, co polrakto*wał jako kolejne krwawe poświęcenie. Stal teraz w lesie i patrzył na
bezlistne drzewa, które we mgle przybierały niewyraźne i fantastyczne kształty.
To było królestwo Sadie, istny koszmar. Musiała się świetnie bawić, gdziekolwiek się
ukrywała.
Stał bardzo cicho, napinając każdy mięsień. W każdej chwili mogła wyskoczyć z dębowego
pnia, zapewne uzbrojona w nową broń. Kolejna sztuczka przeraziłaby go i wprawiła w
rozkosz.
Dwa małe zwierzątka przebiegły mu drogę. Szary kot gonił wiewiórkę. David poprowadził
swój rower nieco dalej w las i zobaczył fioletowy metaliczny błysk.
Wszystko, co nosiła Sadie, było fioletowe. Nawet buty do biegania.
Rower Sadie był częściowo przykryty brudnym jutowym workiem i przysypany liśćmi.
Prawdopodobnie spieszyła się i stwierdziła, że szybciej przedrze się przez las na piechotę.
David mógł się domyślić, gdzie zmierzała, co tłumaczyło również, dlaczego nie dojechała do
domu Gwen. Jeżeli spotykały się w starej przystani, to Sadie naprawdę musi mieć kłopoty.
Dziewczynki nie przychodziły tam, od kiedy ojciec Gwen zakazał im bawić się razem.
Upewniwszy się, że Sadie nie planuje żadnej niespodzianki, David już bez pośpiechu ciągnął
swój rower wśród pni i gałęzi. Dotarł do granicy lasu i wtedy zobaczył szerokie trawniki
Akademii Świętej Urszuli. Trawa schodziła do jeziora, w którym jak w spokojnym lustrze
odbijało się szare zimowe niebo. Pobliski brzeg pokrywały skały i liście. Położył rower na
ziemi i podszedł bliżej do przystani. Widział teraz część długiego nabrzeża, które rozciągało
się po drugiej stronie budynku, wdzierając się daleko w głąb
jeziora. Ziemia była tam wydeptana bosymi stopami przez wiele pokoleń uczniów.
Akademia Świętej Urszuli była bardzo stara i na przestrzeni wieków uczniowie zaznaczyli
swą obecność na każdym jej kawałku. Rozległy zielony trawnik wznoszący się ku górze od
jeziora poprzecinany był dzikimi ścieżkami, które chłopcy i dziewczęta wydeptywali,
zbaczając z wyznaczonych dróżek.
Cofnął się, kiedy usłyszał dźwięk zamykanych drzwi. Z wnętrza dochodziło teraz szczekanie.
Czyżby Gwen wzięła ze sobą tym razem psa? Nigdy wcześniej tego nie robiła. David nie
zajął swojego zwykłego stanowiska pod oknem; pies mógłby podnieść alarm. Wycofał się z
powrotem do lasu i przysiadł na ziemi za kępą krzaków. Tu postanowił czekać, aż Sadie
wyjdzie, a potem pójść za nią do domu.
Pies znów zaczął szczekać i tym razem trwało to długo. Potem umilkł niespodziewanie, tak
jak śmiech Sadie na końcu alei * pies został wyłączony. Przez następną godzinę taka sytuacja
powtarzała się trzykrotnie.
Co Gwen i Sadie robiły temu psu?
Usłyszał coś za plecami. Oparł się o potężny pień stuletniego dębu. Mała dziewczynka o
jasnych włosach biegła przez las. Gwen?
Jak to możliwe?
Gwen Hubble wypuszczała z ust białe obłoczki pary i przebierała nogami coraz szybciej. Z
powiewającym czerwonym szalikiem, w niebieskich dżinsach biegła ścieżką wśród drzew.
Tenisówki z rozwiązanymi sznurowadłami rozgniatały suche liście. Gałązki pękały z ostrym
trzaskiem równocześnie z rytmem jej serca.
Wiadomość na pagerze brzmiała bardzo dziwnie. „Pilne * przystań * nie mów nikomu". To
był właśnie styl Sadie. Dozowanie napięcia.
Gwen przedarła się przez gęstwinę drzew na skraju lasu. Wełniane skarpetki opadły jej i
owinęły się luźno wokół kostek. Była zaczerwieniona, cała podrapana, oddychała z trudem i
bała się, że golenie popękają jej przy każdym następnym, z trudem zrobionym kroku. Gruby
jasny warkocz podskakiwał na czerwonej kurtce.
Dotarła do nabrzeża i zwolniła, podchodząc do drzwi budynku. Na deskach, wśród
porąbanych wiekowych drzew leżała zardzewiała kłódka i przegniły skobel. Pewnie dozorca
zmienił zamek, od kiedy Sadie odkryła szyfr.
A może nie.
Prawdziwe włamanie? To nowość w metodach działania Sadie. Teraz robiło się naprawdę
strasznie.
Gwen otworzyła drzwi i weszła do środka.
Żadnych świec?
Była przygotowana na atak. Czy Sadie kryła się za drzwiami?
Nie, nie tym razem.
W półmroku Gwen zobaczyła małe ciało, głowę otoczoną jasnobrązowymi włosami i
fioletową kurtkę. Sadie leżała na środku podłogi. Gwen była zdegustowana. Po wielkim
przedstawieniu z wyłamanym zamkiem oczekiwała czegoś oryginalniejszego. Uklękła obok
przyjaciółki i potrząsnęła nią.
* Hej, nie kupuję tego. Wstawaj.
Dziewczynka leżąca na podłodze nie dawała znaku życia. Gwen podniosła wzrok i zobaczyła,
że budka telefoniczna na przystani też ma rozbity zamek.
* Sadie, to nie jest zabawne. Sadie!
I I
David przytupywał w miejscu. Nogi mu zdrętwiały, kiedy przygarbiony chował się za
krzakami. Teraz, gdy krew znów zaczęła żywiej krążyć, czuł mrowienie w palcach stóp.
Robiło się coraz zimniej. Podniósł kołnierz kurtki, by ochronić się przed powiewem wiatru
znad jeziora.
Sadie powinna już dawno wyjść, jeśli chciała dotrzeć do domu przed zmrokiem. Gnany
ciekawością wyszedł na otwartą przestrzeń.
Od długiego czasu nie słyszał szczekania. Skąd tam wziął się pies?
Podszedł bliżej. Przytknął ucho do surowych desek, ale wewnątrz było cicho. Żadnego
szczekania, żadnych chichotów, nic.
Trawa i drzewa nabierały tej samej szarej barwy. Niebo ciemniało. Obszedł budynek. Przez
chwilę się wahał. Jeżeli przyłapią go na szpiegowaniu, jaką historyjkę ma im opowiedzieć?
Spokojnie. Przecież nic nie musi mówić. Nie potrzebował żadnej historyjki. Jako uczeń z
internatu miał pełne prawo tu być. Natomiast dziewczyny były miastowe, przychodziły do
szkoły tylko na lekcje.
Pomyślał, że wkrótce jego opiekunka stanie w drzwiach stołówki i zacznie go wołać na
kolację, tak jak to robią matki w okolicach Makers Village. Ale nie mógł teraz odejść. Musiał
wiedzieć, co się tu dzieje, chociaż coraz mocniej podejrzewał, że to kolejna sztuczka Sadie,
mająca na celu wystraszyć go na śmierć. Zauważył kłódkę i skobel na nabrzeżu obok drzwi.
To było dziwne.
Spiski Sadie nigdy nie były skomplikowane. Zawsze szła do celu najprostszą drogą. Powolne
budowanie napięcia, włamanie * to nie było w jej stylu.
Popchnął drzwi i wszedł do środka. Choć wewnątrz było ciemno, jednak blade promienie
światła sączące się przez drzwi pozwoliły mu się natychmiast zorientować, że przystań jest
pusta. Ale dziewczyny nie mogły go ominąć. Nie było takiej możliwości.
Wszedł głębiej w ciemność. Pamięć prowadziła go między kajakami, żaglówkami i stertami
pudeł. Jego dwóch szkolnych koleżanek nie było nigdzie. Węszył w zatęchłym powietrzu,
czuł zapach psa i wody z jeziora, starał się złapać woń gumy miętowej i pudru, które by
zostawiły po sobie dziewczyny.
Obrócił głowę.
Co to było?
Poczuł lodowaty dreszcz na kręgosłupie. Znowu tajemniczy cień przemykał się pośród cieni i
słychać było chrobotanie. Szczury? Stypendium zawdzięczał w równej mierze swojej
inteligencji co ropiejącym ranom po ugryzieniu szczura. Ostatni raz widział to wstrętne
zwierzę, kiedy pracownik socjalny odwoził go do szpitala. Na świecie nie było więcej
szczurów. Nie wierzył w to.
Wiatr zatrzasnął za nim drzwi i nastały kompletne ciemności. David ze wstrzymanym
oddechem ruszył przez hangar. Poobijał sobie nogi o drewnianą skrzynię, w końcu znalazł
wejście. W następnej chwili wisiał nad lodowatą wodą, trzymając się rozpaczliwie klamki.
Otworzył nie te drzwi.
Machał nogami w powietrzu, aż w końcu udało mu się znaleźć punkt oparcia na drabinie, po
której wdrapał się z powrotem do hangaru. Poszedł do końca budynku i wyjrzał przez drzwi
wychodzące na jezioro.
Tak musiały go wyminąć * przemknęły się za skałami i zaroślami wzdłuż wybrzeża. Nie
mógł policzyć kajaków, by sprawdzić, czy któregoś brakowało. Ale nie, za nic w świecie nie
chciał się wycofać.
i;
Poszedł na sam koniec pomostu. Na jeziorze pojawiły się białe grzywy fal, gnane wiatrem
uderzały o nabrzeże. Nigdzie nie widział żadnej łódki. Odwrócił się w stronę solidnego
budynku z czerwonej cegły, który stał na szczycie wzgórza. Dom miał pięć pięter i na każdym
z nich podwójny rząd wąskich okien ocienionych gontowym daszkiem. Jego pokój znajdował
się w głównym budynku, blisko lasu. Bardzo chciał tam być; trząsł się z zimna i był bardzo
głodny.
Dziewczyny pewnie już wróciły do domu. On wciąż jednak nie chciał się poddać. Przeszedł
przez las, by poszukać roweru Sadie. Nie mogła go przecież zostawić.
Znalazł worek, ale rower zniknął.
Przynajmniej nie utopiły się w jeziorze. Na pewno siedzą teraz w domu Gwen i jedzą kolację.
Wyszedł na aleję Choinkową, niedaleko publicznej drogi. Fioletowy rower Sadie stał oparty o
przystanek. To zupełnie nie miało sensu, tak jak cała ta historia. Najpierw kajak, a teraz
autobus? Dlaczego wsiadły do autobusu tuż przed kolacją?
David spojrzał na dom Gwen Hubble, który stał u szczytu brukowanej drogi. Światła zapalały
się jedne po drugich, jakby ktoś biegał z pokoju do pokoju gnany panicznym strachem przed
ciemnością i zapalał wszystkie lampy w domu.
Fioletowy rower leżał przy połamanym ogrodzeniu. Panna Fowler drżała z zimna w płaszczu,
który narzuciła na nocną koszulę, wychodząc na dwór o drugiej w nocy. Z dezaprobatą
patrzyła na połamane paliki, podczas gdy trzech mężczyzn urządzało iście diabelski koncert.
Najgłośniejszy był umundurowany policjant, który krzyczał histerycznie, prawie jak dziecko,
osiągając przy tym wysokie
C. Dwóch pozostałych przestało wyzywać się nawzajem i zamilkło. Patrzyli na niego prawie
ze strachem, podobnie jak panna Fowler. Młody policjant mógł być jednym z tych
nielicznych Amerykanów, którzy potrafią zaśpiewać nawet najtrudniejsze fragmenty hymnu
narodowego.
Trzymał każdego z mężczyzn za ramię, rozdzielając ich. Był teraz bardziej opanowany.
* Macie się uspokoić, chłopcy, albo zacznę wypisywać mandaty * powiedział.
* Mandaty? * To słowo wypowiedziane przez pannę Fowler zabrzmiało jak wystrzał.
Trzy głowy obróciły się jednocześnie w stronę majestatycznej, siedemdziesięciodwuletniej
kobiety, mierzącej metr osiemdziesiąt w swych różowych puszystych kapciach. Nie bez
przyczyny terroryzowała młodzież przez ostatnie czterdzieści lat.
* Nie będę miała żadnego pożytku z mandatów, panie władzo. Chcę, żeby ich pan aresztował.
* Przenosiła wzrok z jednego winowajcy na drugiego. * Chyba że jeden z was zapłaci za
zniszczenie mojego płotu, i to w tej chwili. Czy wyraziłam się jasno? * Zwróciła się w stronę
policjanta, który zaczął się golić najdalej w zeszłym tygodniu.
* To jego wina! * wrzasnął niższy z „chłopców", wskazując kościstym palcem wyższego,
który wyrwał się z uścisku funkcjonariusza i rzucił się do ucieczki. Policjant pognał za
uciekinierem i chwycił go. Panna Fowler trzymała w tym czasie za ramię niższego złoczyńcę,
żeby on też nie uciekł. Kątem oka zobaczyła zbliżający się znajomy samochód. Jedno z
zaparowanych okien było na wpół otwarte, by kierowca mógł lepiej widzieć, co się dzieje.
To był Rouge Kendall, ale po cywilnemu. Bez wątpienia wyszedł właśnie z Dame's Tavern na
końcu ulicy. Prawdopodobnie zamierzał przejechać obok, doczłapać się do domu, do ciepłego
łóżka i zapaść w długi, słodki sen.
Cóż, ona mu na to nie pozwoli.
* Rouge, zatrzymaj się! * Tonem sugerowała, że wciąż może zamienić jego życie w piekło
dzięki intensywnym lekcjom fortepianu, choć przestał być jej uczniem, kiedy skończył
dziewięć lat.
Zahamował z poczuciem winy. Trudno się pozbyć starych przyzwyczajeń; zawsze był
grzecznym dzieckiem, słuchał starszych. Akurat policjant prowadził swego więźnia z
powrotem do zniszczonego płotu. Odwrócił się do Rouge'a, pomachał mu i rzekł:
* Poradzę sobie.
Panna Fowler była innego zdania. Spojrzała ciężkim wzrokiem na Rouge'a. Uśmiechnął się
do niej i wzruszył ramionami. Spod długiej kasztanowej grzywki przyglądał się zniszczonemu
ogrodzeniu. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt, ale poza tym nie zmienił się specjalnie od
czasu, kiedy był jej najgorszym uczniem. Zachował chłopięce rysy * zmieniły się tylko oczy.
Pomyślała, że jego oczy są zbyt stare jak na dwudzie*stopięciolatka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire