Carlyle Liz - Rodzina Rutledge 03 - Diabeł wcielony, Carlyle Liz, Rodzina Rutledge
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Edited by Foxit PDF Editor
Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004
Prolog
W którym zaczyna się
nasza opowieść o niedoli
Czy wierzycie w prawdy uniwersalne? Wierzenia,
przestrogi, moraÅ‚y przekazywane z pokolenia na poÂ
kolenie niczym wysłużone frazesy? Jak rzekł niegdyś
Poeta, Å›wiat jest scenÄ…, a Å›miertelnicy jedynie aktoraÂ
mi. Jeśli, jak czyni to wielu, przyjmiemy za pewnik to
stwierdzenie, wówczas życie Randolpha Benthama
Rutledge'a jednym wyda siÄ™ komediÄ…, innym zaÅ› traÂ
gedią, w zależności od punktu widzenia.
Dla jego kompanów w rozpuście była to zapewne
komedia; dla jego żony, dzieci oraz dÅ‚użników - traÂ
gedia. Jednak sam dżentelmen (a zwrotu tego należy
używać w tym wypadku dość swobodnie) niegdyś ze
śmiechem oświadczył, że jego życie to jedna wielka
farsa, której nadano jakże znaczący tytuł
Zycie Å‚otra,
a raczej nadałoby, gdyby tytułu nie przechwycił jakiś
początkujący pisarzyna, który z pewnością skazany był
na pogrążenie się w otchłani literackiej nijakości.
Saga rodzinna rozpoczęła się dawno temu, jakieś
osiemdziesiÄ…t lat przed przybyciem Wilhelma ZdoÂ
bywcy. Pewien ambitny wieÅ›niak z targowego miaÂ
steczka Chipping Campden, nałożył swe towary
na trzeszczący wóz, zaprzężony w osła, i wyruszył
w podróż po kraju. Potomności nie były znane powo-
For Evaluation Only.
 dy tej wyprawy, zwłaszcza że były to czasy, kiedy
większość saksońskich wieśniaków rodziła się i umie
rala w jednym miejscu. Wiemy jednak, że mężczyzna
ów nie ujechał daleko, jedynie dwadzieścia mil
na południe, a mimo to odległość ta wystarczyła. by
na zawsze odmienić los jego rodziny.
WÄ™drowiec nazywaÅ‚ siÄ™ John z Campden. Jak gÅ‚oÂ
si legenda, kiedy dotarł do zielonej doliny rzeki
Coln, zatrzymaÅ‚ siÄ™ przy rozlegÅ‚ych polach, pokryÂ
tych skoszonÄ… trawÄ…, podobnych bogatym kobierÂ
com. Tutaj wyprzągł osła, rozładował wóz i wbił
po raz pierwszy Å‚opatÄ™ w żyznÄ… glebÄ™. Tak też zaczÄ™Â
ła się droga jego rodziny ku bogactwu błękitnej krwi
ziemiaństwa.
Nie wiemy, w jaki sposób prosty SaksoÅ„czyk doroÂ
biÅ‚ siÄ™ tak wspaniaÅ‚ego majÄ…tku, czy to dziÄ™ki uczciÂ
wej pracy czy zręcznym oszustwom, czy może nawet
dzięki sprytnemu małżeństwu. Jednak przez wiele
stuleci jego potomkowie ciężko pracowali, budując
solidne domostwa, schludne wioski oraz potężne
świątynie wełniane, nazywane tak, ponieważ
za wszystko płacili popularną w Cotswolds walutą.
Owcami.
Sześć wieków później, wiele lat po tym, kiedy
Campdenowie stracili w jakiś sposób „p" i stali się
Camdenami, kolejny John wpadł na genialny plan.
WykorzystaÅ‚ pieniÄ…dze pochodzÄ…ce z weÅ‚ny, by zbuÂ
dować wspaniałą posiadłość w tym samym miejscu,
gdzie według legendy zatrzymał się jego przodek.
Dom ten, podobnie jak wszystkie domostwa w owym
czasie, powstaÅ‚ z brÄ…zowego kamienia i byÅ‚ tak symeÂ
tryczny, tak doskonaÅ‚y, o tak wysmakowanych proÂ
porcjach, że wieśniacy nie mogli wyjść z podziwu.
Chalcote Court ze swymi wnÄ™kami, stromymi dachaÂ
mi i parafią świętego Michała, stojącą dosłownie
w jego cieniu, był uosobieniem bogactwa, władzy
i potÄ™gi, które wytrwaÅ‚Ä… pracÄ… zdobyÅ‚a zamieszkujÄ…Â
ca go rodzina.
Jednak koleje losu i dzieje historii miały obrócić
siÄ™ przeciw rodzinie Camden. Kiedy niemal dwa wieÂ
ki później na Å›wiat w Chalcote przyszedÅ‚ John CamÂ
den, równoczeÅ›nie nastaÅ‚y czasy wielkiej niepewnoÂ
Å›ci. Chociaż nie brakowaÅ‚o pieniÄ™dzy, lata ospy, dżuÂ
my oraz niepokojów społecznych nadwerężyły cale
konary rodzinnego drzewa. Ten ostatni John CamÂ
den był osobnikiem naznaczonym piętnem losu.
SpÄ™dziÅ‚ on cztery dziesiÄ™ciolecia, dorabiajÄ…c siÄ™ nieÂ
mal takiej samej liczby żon, na walce o poczÄ™cie poÂ
tomka, który ocaliłby ginącą dynastię. W końcu
w ostatniej bitwie o ten szczytny cel doznał ataku
serca.
Ocknął się parę dni później w przepastnej sypialni
o łukowym sklepieniu i otworzywszy oczy, ujrzał swe
córki bliźniaczki. Po prawej stała Alice, po lewej
Agnes. Obie ze smutkiem pochylały się nad łożem,
o którym John Camden wiedziaÅ‚, iż staÅ‚o siÄ™ jego Å‚oÂ
żem śmierci. Posłanie było tak wąskie, a włosy jego
córek tak bujne i faliste, że pochylając się nad nim
dziewczÄ™ta niemal stykaÅ‚y siÄ™ ze sobÄ… gÅ‚owami. OsÅ‚aÂ
biony i otumaniony mężczyzna uznał, iż go przydu¬
szajÄ… i nakazaÅ‚ im odejść. BÄ™dÄ…c posÅ‚usznymi córkaÂ
mi, dziewczyny natychmiast odstąpiły od ojca. Ale
dziwnym trafem grzebień Alice zaplątał się we włosy
Agnes i mnóstwo czasu zajęło im ich rozplatanie.
PrzyglÄ…dajÄ…c siÄ™ z cichym rozbawieniem tej szaÂ
motaninie, mężczyzna uznaÅ‚, iż jest to znak od BoÂ
ga. Z całą siłą, jaką pozostawił mu stwórca, John
Camden posłał do Oksfordu po swego adwokata.
SporzÄ…dziÅ‚ on skomplikowany testament, który wyÂ
cinał olbrzymią wyrwę pośrodku całej jego spuści-
6
7
zny. Majątek, który pozostawał w całkowitym i pew¬
nym władaniu jego rodziny przez osiemset lat, miał
zostać podzielony na pół. Alice, starsza o kwadrans,
miała otrzymać tę część majątku, na której stał dwór
Chalcote. Bardziej odległa część miała przypaść
w udziale Agnes, mÅ‚odej dziewczynie, wiodÄ…cej żyÂ
cie raczej roztropne, aniżeli podyktowane przyjemÂ
nościami.
John Camden wyjawił jeszcze jedno życzenie: aby
potomstwo jego córek pożeniło się między sobą, tym
samym jednocząc fortunę. Co ważniejsze jednak,
aby żaden kawaÅ‚ek ziemi nigdy nie opuÅ›ciÅ‚ rÄ…k rodziÂ
ny. Gdyby tak się stało, jego dusza miała nigdy nie
zaznać spokoju.
Alice zaczęła dziaÅ‚ać szybko. W trakcie pierwszeÂ
go tygodnia bywania na salonach podchwyciÅ‚a spojÂ
rzenie młodzieńca, uważanego przez wszystkich
za najatrakcyjniejszego oraz najbardziej rozpustneÂ
go dżentelmena w całej Anglii. Alice była bogata,
gÅ‚upiutka i szaleÅ„czo zakochana, a ledwie jej weselÂ
ne dzwony przestaÅ‚y bić, już Randolph Rutledge zaÂ
czął trwonić osiemsetletnią spuściznę jej rodziny.
Gdy w wyniku tego niefortunnego zwiÄ…zku
na Å›wiecie pojawiÅ‚a siÄ™ trójka dzieci, niewiele majÄ…tÂ
ku pozostaÅ‚o już do zjednoczenia, a ducha JohÂ
na Camdena nigdzie nie było widać. Agnes wiodła
własne życie, wyszła dobrze za mąż i na swojej części
ziemi wybudowała ufortyfikowany zamek. Nadal
jednak czuła się rozdrażniona z powodu przejęcia
przez siostrÄ™ rodzinnego gniazda i nie zwracaÅ‚a uwaÂ
gi na niegodziwe zachowanie szwagra, ani na cierpieÂ
nia Alice.
- Nie możemy dobrze sprzedać tej przeklÄ™tej poÂ
siadłości - rzekł pewnego ranka Randolph do żony,
wyglÄ…dajÄ…c na dziedziniec Chalcote przez okno z sa-
lonu. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby
mieszkać w tak mokrym i ponurym miejscu.
Głowa Alice bezsilnie opadła na zagłówek obitego
brokatem łóżka.
- Przecież jest wiosna, Randolphie - odparÅ‚a, przeÂ
suwając ostrożnie niemowlę, opatulone kocykiem. -
Cam mówi, że powinniśmy cieszyć się z wiosennych
deszczy. Poza tym nie możemy sprzedać Chalcote,
ani nawet go zastawić, ponieważ tata wszystko razem
połączył. Kiedy braliśmy ślub, wiedziałeś, że pewnego
dnia wszystko trafi w ręce Cama.
- Och, przestań gadać o tym, co będzie kiedyś,
Alice - rzeki gorzkim tonem Randolph, sadowiÄ…c siÄ™
w skórzanym fotelu. - Twój cudowny maÅ‚y książę doÂ
stanie wszystko pewnego dnia. MuszÄ™ zagrać, ponieÂ
waż wkrótce oszaleję z nudów.
Alice przyjrzała mu się zmartwiona.
- MógÅ‚byÅ› spÄ™dzić trochÄ™ czasu z Camem albo CaÂ
therine - zaproponowała, wędrując wzrokiem ku
dzieciom, pochylonym nad stolikiem do gry w trik-
traka w przeciwlegÅ‚ym kÄ…cie pokoju. ChÅ‚opak sieÂ
dział z wyciągniętymi, długimi nogami odzianymi
w wysokie buty, a stópki dziewczyny zwieszały się
nad nimi. Na podłodze tuż obok nich stał jeden
z wielu mosiężnych garnków. Pogrążone w zabawie
dzieci nie zauważały bezustannego kapania kropel
spadajÄ…cych do naczynia z przeciekajÄ…cego dachu.
Randolph pociągnął nosem i zwrócił się do żony.
- Moja droga, nie Å›miaÅ‚bym przeszkadzać - warkÂ
nÄ…Å‚ pogardliwie. - Ten nudny prosty wieÅ›niak to caÅ‚Â
kowicie twoja zasługa. I modlę się do Boga, oby był
rzeczywiÅ›cie takim zbawicielem, za jakiego go uwaÂ
żasz, gdyż ten marny majątek naprawdę potrzebuje
zbawienia. Co do dziewczyny, uważam, że ma coś
w sobie, ale...
8
9
Ale jest tylko dziewczynkÄ….
Ostatnia kwestia pozostała niewypowiedziana.
Alice Rutledge ponownie westchnęła i nie mogąc
opanować przejmujÄ…cego zmÄ™czenia, które przeÅ›laÂ
dowało ją od porodu, pozwoliła opaść powiekom.
Musiała zdrzemnąć się na jakiś czas, jak to się jej
czÄ™sto zdarzaÅ‚o, gdyż wybudziÅ‚ jÄ… szloch niemowlÄ™Â
cia. Wydawało się, że miała za mało pokarmu
i dziecko płaczem okazywało swoją frustrację.
- Mały żarłoczny diabeł - usłyszała pogardliwe
sÅ‚owa Randolpha. - Zawsze ci maÅ‚o, no nie? KobieÂ
ty zawsze takie sÄ….
Alice zmusiÅ‚a siÄ™, by otworzyć oczy. Jej mąż poÂ
chylaÅ‚ siÄ™ nad łóżkiem, wyciÄ…gajÄ…c rÄ™ce ku niemowÂ
lęciu. Nie miała siły, aby mu odmówić i znowu, jak
zwykle, pozwoliła odebrać sobie dziecko. Maluszek,
machajÄ…c rÄ…czkami z radosnym gruchaniem, pozwoÂ
lił się wziąć ojcu w ramiona.
Wkrótce Randolph uciszył dziecko, kołysząc je
na kolanie i śpiewając prostacką knajpianą piosenkę.
Alice ponownie zmusiÅ‚a siÄ™ do otwarcia oczu i wyciÄ…Â
gnęła ramiona, by odebrać dziecko.
- Przestań, Randolphie! - zażądała. - To jest zbyt
wulgarne. Nie pozwolÄ™, by uczyÅ‚ siÄ™ takich obrzydliÂ
wych rzeczy.
Randolph, nadal bujajÄ…c rozweselone dziecko
na kolanie, spojrzał na nią kwaśno.
- Och, zamknij się, Alice - powiedział. - Ten jest
mój, słyszysz? Chłopaka z chóru i dziewuchę już
zniszczyłaś, ale ten... Ha! Popatrz tylko w jego oczy!
Spójrz na ten uÅ›miech! Na Boga ten ma mój charakÂ
ter i apetyt!
- Modlę się, żeby tak nie było - wypaliła Alice.
Randolph odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
- Alice, równie dobrze mogÅ‚abyÅ› oddać go z graÂ
cją. Pozostałą dwójkę wychowałaś na swoją modlę,
ale ten pulchny diabełek nosi moje imię i ma moją
naturę, i będę postępował z nim tak, jak zapragnę. -
A potem celowo obrzucił ją uważnym spojrzeniem. -
Poza tym, moja droga, nie sądzę, byś miała siły mnie
powstrzymać - dodał zbyt radosnym tonem.
Alice opuÅ›ciÅ‚a puste dÅ‚onie. Puste jak caÅ‚e jej żyÂ
cie. JedynÄ… jego radoÅ›ciÄ… byÅ‚y dzieci: Camden, CaÂ
therine i niemowlę. A Randolph miał rację. Niech go
piekÅ‚o pochÅ‚onie, ale miaÅ‚ racjÄ™. Jej dni na ziemi byÂ
ły policzone i Alice wiedziała o tym z przerażającą
pewnością. A potem co? Dobry Boże, co potem?
Wpoiła Camowi twardą samodyscyplinę, która
miała zapewnić, aby zawsze postępował, jak należy.
SÅ‚odkie usposobienie i proste piÄ™kno Catherine daÂ
dzÄ… jej z pewnoÅ›ciÄ… dobrego męża, takiego, który zaÂ
bierze jÄ… z dala od tego wszystkiego. Ale co z jej sÅ‚odÂ
kim dzieciÄ…tkiem? Co stanie siÄ™ z Bentleyem, kiedy
jej zabraknie? Ponownie wypełnił ją żal i smutek
wybuchnęła niekończącym się potokiem łez.
10
Rozdział 1
tego utknęła tutaj z ciotką Winnie i mężczyznami.
GwaÅ‚townie odgarnęła z twarzy gaÅ‚Ä…zkÄ™ i maszeroÂ
wała dalej w poświacie księżyca, tupiąc butami
do konnej jazdy na żwirowej Å›cieżce. Tutaj, na dolÂ
nych piętrach tarasów, ogród prowadzony był dziko,
w naturalny sposób. W oddali, przy tylnych drzwiach
paliła się latarnia. Frederica powinna była ucieszyć
się na ten widok, ale tym razem tak się nie stało.
Noc była chłodna, ale nie wilgotna, w powietrzu
unosiÅ‚ siÄ™ gÄ™sty aromat Å›wieżo zoranej ziemi. DziewÂ
czyna wzięła głęboki, uspokajający oddech i nagle
poczuła przytłaczającą falę rozpaczy. Przelała się
przez jej płuca i zdusiła oddech, Frederice udało się
jednak jÄ… obezwÅ‚adnić i ruszyć dalej. Lepszym uczuÂ
ciem był gniew. A ona była zła. I pełna złośliwości.
Przemożne pragnienie wyrządzenia komuś krzywdy
niemal ją przytłaczało. Przyjechała tu z Londynu
na próżno. PomyliÅ‚a siÄ™. Pomimo wszystkich skÅ‚adaÂ
nych szeptem obietnic i przymilnych spojrzeÅ„ JohnÂ
ny Ellows wcale nie miał zamiaru się z nią żenić.
Zatrzymała się gwałtownie, ledwie zauważając
majaczące przed nią w świetle księżyca schody. Jak
mogła aż tak się pomylić? Jak mogła być tak głupia?
Ponieważ była głupiutką, małą dziewczynką.
Prawda boli, czyż nie? Tutaj w domu wszystko byÂ
ło takie samo jak w Londynie. Otoczenie było tylko
bardziej swojskie. SpoÅ‚eczeÅ„stwo, a zwÅ‚aszcza miejÂ
scowe ziemiaÅ„stwo zawsze znajdzie powód, by paÂ
trzeć na nią z wyższością. Nagle Frederica poczuła
się w Essex równie nie na miejscu, co w Londynie.
Na tÄ™ myÅ›l coÅ› siÄ™ w niej zaÅ‚amaÅ‚o. ZdaÅ‚oby siÄ™ saÂ
moistnie pejcz dziewczyny z impetem sieknÄ…Å‚ zielony
krzak, rozpryskujÄ…c szczÄ…tki liÅ›ci w nocnym powieÂ
trzu. Wydobycie z siebie złości napełniło ją dziwnym
uczuciem satysfakcji. Miała już dość bycia idealną,
W którym ostrzeżenia pani Weyden
pozostają niezauważone
Tout vent a celni quit sait attendre -
wymruczała Fre¬
derica d'Avillez. W jej ustach zabrzmiało to raczej
jak przekleństwo niż przysłowie. Były to pozostałości
jakiejś starej lekcji francuskiego, które powtarzała
sobie raz po raz w myślach, aż zaczęło ją to męczyć,
podobnie jak maÅ‚y żółto-zielony ptaszek, którego wiÂ
działa na wystawie w Picadilly, i który bezustannie
kręcił się na huśtawce w klatce. Ci, którzy potrafią
czekać, zdobywają wszystko. Co za cholernie głupie
powiedzenie. I wierutne kłamstwo.
Stojąc przy drzwiach stajni, ponuro wpatrywała się
w ciemne niebo i po dÅ‚uższej chwili niepewnoÅ›ci wyÂ
prostowaÅ‚a siÄ™ i ruszyÅ‚a w stronÄ™ tarasowych ogroÂ
dów. Idąc, niecierpliwie uderzała pejczem w udo
i Å›piewajÄ…c pod nosem, staraÅ‚a siÄ™ odegnać napÅ‚ywaÂ
jÄ…ce do oczu Å‚zy. Temu również miaÅ‚o sÅ‚użyć powtaÂ
rzane od miesięcy przysłowie. Jego słowa dodawały
jej otuchy w trakcie nieudanego sezonu w Londynie
oraz podtrzymywaÅ‚y jÄ… na duchu tutaj, w domu w EsÂ
sen, kiedy niecierpliwie oczekiwała powrotu John¬
ny'ego z wielkiej wyprawy.
Ależ zyskała na swej cierpliwości! Powinna była
pojechać do Szkocji z Zoe i maluchami. A zamiast
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]