Carlyle Liz - Rodzina MacLachlanów 05 - Uwikłana, Henrieta 3, Cykl MacLachlanów

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Carlyle Liz
MacLachlan Family 05
Uwikłana
W życiu każdej chyba kobiety przychodzi taka chwila, kiedy uświadamia sobie, że wszystko, czym się kierowała - jej duma, cnota czy
też rozsądek - naprawdę nie są warte, by się ich kurczowo trzymać. A może po prostu napotyka coś, dla czego warto porzucić dawne
zasady.
Grace Gauthier po śmierci rodziców przyjęła posadę guwernantki w domu owdowiałego przemysłowca Ethana Holdinga, a wkrótce
także jego oświadczyny, licząc na to, że zazna rodzinnego szczęścia. Tymczasem Ethan ginie w dramatycznych okolicznościach, zaś
Grace jest podejrzana o morderstwo. Pragnąc znaleźć złoczyńcę, i tym samym dowieść własnej niewinności, Grace szuka wsparcia u
dawnego przyjaciela swego ojca. Nie zastaje go jednak pod wskazanym adresem Towarzystwa Świętego Jakuba. W jego zastępstwie
pomoc oferuje jej markiz Ruthveyn, przystojny, mroczny jak noc i obdarzony niezwykłymi zdolnościami. Wystarczyło jedno
spojrzenie, by pragnął chronić Grace przed niebezpieczeństwem… i nie przestał jej pożądać.
Wstęp
Przybycie Strażników
Paryż, rok 1658
Mgła opadła na Marais w ciszy, niby cieniutka gaza, miękko wypełniająca brukowane uliczki i
większe aleje. Paryskie lampy wzdłuż Sekwany jedna za drugą zaczynały świecić bladym, żółtawym
światłem, ledwo rozpraszającym nocny mrok.
Nie miało to specjalnego znaczenia. Burze szalejące nad Marais przez trzy dni i noce zmusiły ludzi i
zwierzęta do poszukania schronienia pod dachem. Nikt nie słyszał rozlegającego się we mgle odgłosu
końskiego tętentu, który z początku był ledwie zauważalny. Stopniowo jednak stukot końskich kopyt
narastał, powoli przeradzając się w kakofoniczny brzęk i huk, którego ani noc, ani śmierć nie mogły
stłumić. Wąska uliczka Świętego Pawła po brzegi wypełniła się pokrytymi pianą, ociekającymi potem
końmi.
Wzdłuż całej ulicy zaskrzypiały ramy okienne i załomotały okiennice, gdy stateczni obywatele
wychylili się z okien, aby zobaczyć, co to za armia na nich najechała. Ale jeźdźcy przemknęli tak
szybko, jak się zjawili i pokłusowali drogą wiodącą wzdłuż rzeki, mijając Hotel de Sens, po czym
wjechali na Most Marii, żeby przekroczyć Sekwanę i zniknąć w ciemnościach.
Ci, którzy widzieli konnych, szeptali potem, że nie byli to ludzie, że obszerne kaptury przesłaniały
blade kości i rozjarzone oczodoły, że trzymające lejce ręce pozba-
wionę były ciała, że jeźdźcy, którzy przegalopowali podczas burzy przez spokojne ziemie île
Saint-Louis, byli posłańcami samego diabła, i że wszystko, co wydarzyło się później, było po prostu
sprawiedliwÄ… karÄ….
Po drugiej stronie Mostu Marii jadący na czele diabelskich sług mężczyzna zatrzymał swojego
rumaka, parskającą masę mięśni i energii, i jednym płynnym ruchem zsunął się z siodła. W
powiewającym, czarnym, wełnianym płaszczu ruszył poprzez błoto i zarośla w stronę starego,
kamiennego domostwa i z całych sił zastukał w drzwi. Tak jak oczekiwał, w środku domu łomotanie
dó drzwi było słyszane aż za dobrze. Zresztą już znacznie wcześniej zauważono jeźdźców i
domyślono się celu ich przybycia. Drugi jeździec zsiadł z konia, wysoko unosząc zapaloną pochodnię.
- Są w środku?
- Tak. Śmierdzi zdradą - odparł jeździec. Ponownie załomotał. -
Ouvre-moi!
Otwieraj, ty podły psie!
W imieniu Fraternitas Aureae Crucis żądam, żebyś otworzył!
Jego słowa musiały mieć wielką moc, bo zwichrowane, popękane drewniane skrzydło uchyliło się na
skrzypiących zawiasach. Służące za klamkę zardzewiałe żelazne kółko zabrzęczało bezsilnie, gdy
drzwi się zatrzymały.
- Oui?
- Dar - ryknął jeździec, opierając ogromną dłoń o futrynę. - Przyjechaliśmy po Dar.
Okrągłolicy zakonnik w ponurym, brązowym habicie spojrzał na intruza z gorączkowym
podnieceniem.
- Natychmiast! - wrzasnął jeździec, opierając drugą rękę na głowni miecza.
Zakonnik potrząsnął głową.
- Je ne sais pas ce que vous veux!
- Jesteś przeklętym kłamcą. - Słowa wypowiedziane zostały jadowicie spokojnym głosem. - Chcę
dostać Dar, człowieku. Natychmiast. Bo jeśli nie, to klnę się na wszystko co święte, że zwiążę ci ręce
i zawlokę do kościoła Świę-
tego Pawła przed trybunał naszych jezuickich braci. I co wtedy będziesz miał na swoją obronę?
Zakonnik gwałtownie wykrzywił twarz.
- Très bien -
warknął, plując śliną. - Ale ten grzech spadnie na twoją głowę!
Nie ruszał się jednak. Jeździec stał zdecydowany, w milczeniu, gwałtownie zaciskając dłoń na
mieczu.
- Ślubowałem miłować Boga, a nie pokój. Lepiej zrobisz, jeśli mnie posłuchasz - powiedział.
Zakonnik wziął głęboki oddech, odsunął się od drzwi, przez chwilę szukał czegoś w mroku, po czym
wrócił ze sporym tłumoczkiem przy boku.
Jeździec pochylił się i ponad kamiennym progiem pospiesznie rozchylił fałdy wełnianej tkaniny,
spomiędzy których wyjrzała maleńka, zaspana buzia, otoczona burzą ognistorudych włosów, z piąstką
przyciśniętą do ust.
- Nie, Sybillo! - łagodnie odezwał się jeździec. - Nie wsadzaj palca do buzi, dziecinko!
Wyciągnął ręce do dziecka. Jego wysokie skórzane buty zaskrzypiały w ciszy.
Ale w ostatniej chwili zakonnik zawahał się i zrobił krok do tyłu, w mrok.
-Imbécile! -
wysyczał. - Pomyśl, co robisz! Ona jest
le antéchrist!
Piekielnie pożałujesz tego dnia!
- Jedyny dzień, jakiego żałuję, to ten, kiedy przepadła i trafiła tutaj - powiedział jeździec, kierując się
na zewnÄ…trz.
Zakonnik splunął na kamienną podłogę, prosto pomiędzy swoje buty.
- Ale teraz wracamy - mówił dalej jeździec, wyciągając miecz. W ciemnościach rozległ się brzęk stali.
- Pozostaje już tylko ostatnie pytanie,
mon frère.
Czy Pan Bóg pozwoli ci żywemu zobaczyć, jak
odjeżdżamy?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright © 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzÄ… kobiet.
    Design: Solitaire