Carlos Castaneda - 6 - Drugi Krag Mocy, Carlos Castaneda(2)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wstęp
Płaski, pusty szczyt górski w zachodniej części Sierra Madre w środkowym Meksyku był miejscem
mojej ostatniej rozmowy z don Juanem, don Genarem oraz ich dwoma uczniami: Pablitem i Nestorem.
Powaga tego spotkania nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości co do tego, że nasza nauka dobiegła
końca i że naprawdę widzę don Juana i don Genara po raz ostatni. Pod koniec powiedzieliśmy sobie
do widzenia i razem z Pablitem skoczyłem ze szczytu góry w otchłań.
Przed skokiem don Juan przedstawił mi wyjaśnienie podstaw wszystkiego, co mi się przydarzy.
Według niego poprzez skok w otchłań miałem stać się czystą percepcją i przemieszczać się pomiędzy
dwoma nierozłącznymi domenami stworzenia: tonąłem i nagualem.
Po skoku moja percepcja siedemnaście razy przeniknęła elastyczną granicę rozdzielającą tonął i
nagual. Gdy wchodziłem w nagual, widziałem, jak moje ciało ulega dezintegracji. Nie mogłem czuć ani
myśleć w sposób spójny, analityczny, jak to zwykle robię, jednak w jakiś sposób myślałem i czułem.
Kiedy zaś wchodziłem w tonął, stawałem się jednością. Byłem całością. Postrzegałem w sposób
spójny. Miałem uporządkowane wizje. Ich nieodparta moc była tak ogromna, ich żywość tak
rzeczywista, a złożoność tak wielka, że nie potrafiłem wyjaśnić ich w satysfakcjonujący mnie sposób.
Stwierdzenie, że były to wizje, bardzo wyraźne sny albo nawet halucynacje, w żadnym razie nie
oddaje ich natury.
Po najdokładniejszym, na jakie było mnie stać, i najbardziej szczegółowym przeanalizowaniu
uczuć, spostrzeżeń i interpretacji mego skoku w otchłań doszedłem do momentu, w którym nie
mogłem racjonalnie zgodzić się z tym, że wszystko to naprawdę się wydarzyło. Z drugiej jednak strony
coś we mnie było głęboko przekonane, iż rzeczywiście skoczyłem.
Nie mogłem spotkać się z don Juanem i don Genarem, a ich nieobecność wywoływała we mnie
wielką potrzebę odnalezienia prawdy pośród najwyraźniej nierozwiązywalnych sprzeczności.
Wróciłem do Meksyku, żeby spotkać się z Pablitem i Nestorem i poprosić ich o pomoc w
rozwiązaniu mojego problemu. To jednak, co spotkało mnie podczas tej podróży, mogę określić
jedynie jako ostateczny atak na mój rozum, zmasowany atak przygotowany przez samego don Juana.
Jego uczniowie pod kierunkiem nieobecnego mistrza w sposób wielce metodyczny i skrupulatny
zniszczyli ostatni bastion mego rozumu. W ciągu kilku dni wyjawili mi jeden z dwóch praktycznych
aspektów ich czarownictwa: sztukę śnienia, która stanowi trzon niniejszej książki.
Sztuka podchodzenia, drugi praktyczny aspekt czarownictwa i jednocześnie również podstawa
nauk don Juana i don Genara, została mi objaśniona podczas kolejnych wizyt i bez wątpienia stanowi
najbardziej złożoną stronę ich, jako czarowników, egzystencji na świecie.
1. Przemiany dony Soledad
Ogarnęło mnie nagłe przeczucie, że Pablita i Nestora nie ma w domu. Moje przekonanie było tak
głębokie, że zatrzymałem samochód. Znajdowałem się w miejscu, w którym asfalt gwałtownie się
urywał, i chciałem jeszcze raz zastanowić się nad tym, czy kontynuować tę długą i żmudną podróż
nierówną, wysypaną żwirem drogą prowadzącą do ich miasta w górach środkowego Meksyku.
Otworzyłem okno samochodu. Było dość wietrznie i chłodno. Wyszedłem, aby rozprostować nogi.
Napięcie towarzyszące wielogodzinnej jeździe sprawiło, że zesztywniał mi kark i plecy. Podszedłem
do krawędzi asfaltu. Ziemia była wilgotna od porannego deszczu. Deszcz ciągle jeszcze lał
strumieniami w górach leżących na południu, niedaleko od punktu, w którym się znajdowałem.
Niemniej jednak przede mną, na wschodzie, a także na północy, niebo było bezchmurne. Z niektórych
miejsc wijącej się drogi widać było lśniące w słońcu niebieskawe szczyty górskie.
Po chwilowym wahaniu zdecydowałem się zawrócić do miasta, bo przez cały czas miałem bardzo
dziwne przeczucie, że spotkam don Juana na targu. Prawdę powiedziawszy, zawsze tak było – odkąd
tylko go poznałem, zawsze znajdowałem go na targu. Zazwyczaj, kiedy nie zastawałem go w Sonora,
przyjeżdżałem tutaj, do miasta w środkowym Meksyku, szedłem na rynek i wcześniej czy później don
Juan się tam pojawiał. Najdłużej czekałem na niego dwa dni. Tak bardzo przyzwyczaiłem się do tego
rodzaju spotkań, że tym razem również byłem absolutnie przekonany, iż jak zwykle go tam odnajdę.
Czekałem na rynku przez całe popołudnie. Przechadzałem się pośród handlarzy, udając, że chcę
coś kupić. Potem czekałem koło parku. O zmierzchu wiedziałem już, że nie przyjdzie. Potem nagle
odniosłem wrażenie, że był tam, ale już sobie poszedł. Usiadłem w parku na ławce, na której
zazwyczaj z nim przesiadywałem, i spróbowałem przeanalizować swoje uczucia. Kiedy wjeżdżałem do
miasta, odczuwałem absolutną pewność, że don Juan krąży po ulicach. Bez wątpienia było to nie tylko
wspomnienie niezliczonych spotkań z nim – moje ciało wiedziało, że on mnie szuka. Później jednak,
gdy siedziałem już na ławce, naszło mnie kolejne uczucie zdumiewającej pewności. Wiedziałem, że
już go tam nie ma. Odszedł, a mnie go brakowało. Po jakimś czasie odrzuciłem wszelkie spekulacje.
Pomyślałem, że zaczyna na mnie oddziaływać atmosfera tego miejsca. Zacząłem zachowywać się w
sposób irracjonalny; w przeszłości zawsze mi się to przytrafiało po kilku dniach spędzonych w tej
okolicy.
Poszedłem do hotelu, aby odpocząć przez kilka godzin, a potem znowu zacząłem włóczyć się po
ulicach. Nie liczyłem już, tak bardzo jak po południu, na to, że spotkam don Juana. Poddałem się.
Wróciłem do hotelu, żeby porządnie się wyspać.
Zanim ruszyłem w góry, kilka razy przejechałem ulicami miasta, ale jakoś byłem pewien, że tracę
czas. Don Juana tam nie było.
Przez cały ranek jechałem do małego miasteczka, w którym mieszkali Pablito i Nestor. Dotarłem na
miejsce około południa. Don Juan uczył mnie, żebym nigdy nie wjeżdżał bezpośrednio do miasta, aby
nie wzbudzać ciekawości gapiów. Zawsze kiedy tam przybywałem, tuż przy granicy miasta zjeżdżałem
z drogi na płaskie pole, gdzie zwykle chłopcy grywali w piłkę. Ziemia była tam udeptana aż do samego
traktu, co pozwalało przejechać samochodem i przedostać się dokładnie pod domy Pablita i Nestora u
stóp wzgórza na południu miasta. Gdy tylko zbliżyłem się do krawędzi pola, spostrzegłem, że ścieżka
zmieniła się w wysypaną żwirem drogę.
Zastanowiłem się, czy pojechać do Pablita, czy Nestora. Ciągle miałem silne wrażenie, że ich nie
ma. Zdecydowałem się pojechać do Pablita – Nestor był samotny, podczas gdy Pablito mieszkał z
matką i czterema siostrami. Gdyby go nie było, kobiety mogłyby pomóc mi go odnaleźć.
Podjechawszy bliżej domu, spostrzegłem, że ścieżka prowadząca do drogi została poszerzona.
Wyglądało na to, że jej nawierzchnia jest twarda, a ponieważ była wystarczająco szeroka,
podjechałem pod same drzwi. Do domu z suszonej na słońcu cegły dobudowano nową werandę, a
dach pokryto dachówką. Nie usłyszałem szczekania, ale zobaczyłem wielkiego psa, który siedział
spokojnie za ogrodzeniem i obserwował mnie z uwagą. Stadko kur rozbiegło się, gdacząc. Zgasiłem
silnik i przeciągnąłem się. Całe ciało miałem zesztywniałe.
Dom wyglądał na opuszczony. Przyszło mi do głowy, że być może Pablito z całą rodziną
wyprowadził się i teraz mieszka tu ktoś inny. Nagle drzwi otwarły się z trzaskiem i ze środka wypadła,
jakby ktoś ją wypchnął, matka Pablita. Przez chwilę przyglądała mi się z roztargnieniem. Wyglądało na
to, że rozpoznała mnie dopiero wtedy, gdy wysiadłem z samochodu. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz
radości, podbiegła do mnie. Pomyślałem, że pewnie drzemała i obudził ją warkot silnika, a kiedy
wyszła z domu, aby zobaczyć, co się dzieje, w pierwszej chwili mnie nie rozpoznała. Dziwny widok
biegnącej do mnie starej kobiety sprawił, że się uśmiechnąłem. Gdy była już blisko, zawahałem się.
Poruszała się tak lekko, że w ogóle nie przypominała matki Pablita.
– Mój Boże, cóż za niespodzianka! – zawołała.
– Dona Soledad? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Nie poznajesz mnie? – odparła ze śmiechem.
Powiedziałem coś głupiego na temat jej zdumiewającej żwawości.
– Dlaczego zawsze postrzegasz mnie jako starą, bezradną kobietę? – zapytała, przyglądając mi
się z wyrazem drwiącego wyzwania na twarzy.
Oskarżyła mnie otwarcie o przezwanie jej “Panią Piramidą". Pamiętam, jak kiedyś powiedziałem o
niej Nestorowi, że kształtem przypomina mi piramidę. Miała bardzo szerokie i masywne biodra oraz
niewielką spiczastą głowę.
– Spójrz na mnie – powiedziała. – Czy ciągle wyglądam jak piramida?
Uśmiechała się, lecz wyraz jej oczu sprawił, iż poczułem się nieswojo. Próbowałem obronić się
jakimś dowcipem, ale przerwała mi i uśmiechem skłoniła do przyznania się, że to ja byłem
odpowiedzialny za to przezwisko. Zapewniłem, że nigdy nie miałem zamiaru ochrzcić jej w ten sposób
i że w tej chwili jest tak szczupła, iż w żadnym razie nie przypomina piramidy.
– Co się z panią stało, dono Soledad? – spytałem. – Zmieniła się pani.
– Ty to powiedziałeś – odparła natychmiast. – Ja zostałam zmieniona!
Użyłem tych słów jedynie jako przenośni, jednak po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, iż nie ma
tu miejsca na żadną metaforę. Ona naprawdę była zmieniona. Nagle poczułem w ustach suchy
metaliczny posmak. Ogarnął mnie lęk.
Wsparła na biodrach zaciśnięte w pięści dłonie i stała naprzeciw mnie na lekko rozstawionych
nogach. Miała na sobie cienką, zieloną marszczoną spódnicę i białą bluzkę. Spódnica była krótsza niż
te, które zwykle nosiła. Nie widziałem jej włosów – związała je szeroką wstążką, kawałkiem materiału
przypominającym turban. Była boso i rytmicznie poruszała wielką stopą, uśmiechając się wyzywająco
jak młoda dziewczyna. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś emanował tak wielką siłą. Spostrzegłem
podejrzany błysk w jej oczach, błysk niepokojący, lecz nie przerażający. Przyszło mi na myśl, że może
nigdy się jej dokładnie nie przyjrzałem. Poczułem się winny, że przez wiele lat, które spędziłem z don
Juanem, fałszywie postrzegałem wielu ludzi. Jej osobowość wydawała się wszystkim mało
interesująca.
Oznajmiłem, że nigdy bym jej nie posądzał o tak nieprawdopodobną witalność, że z winy mojej
opieszałości nie poznałem jej naprawdę i że bez wątpienia powinienem spotkać się ponownie ze
wszystkimi.
Zbliżyła się do mnie. Uśmiechnęła się i położywszy prawą dłoń na moich plecach, lekko
przyciągnęła mnie do siebie.
– Nie ulega wątpliwości – wyszeptała mi do ucha.
Uśmiech na jej twarzy zastygł, oczy się zaszkliły. Była tak blisko mnie, że poczułem, jak jej piersi
ocierają się o moje ramię. Moje zażenowanie wzrosło, kiedy zacząłem przekonywać siebie, iż nie ma
powodu do niepokoju. Powtarzałem sobie w kółko, że nigdy tak naprawdę nie znałem matki Pablita i
że jej niezwyczajne zachowanie w rzeczywistości jest najzwyklejsze w świecie. Niemniej jednak
przestraszona część mojego ja podpowiadała mi, że te pokrzepiające myśli w żadnym razie nie mogą
pokrywać się z prawdą, bo nawet jeśli niezbyt dokładnie się jej przyglądałem, to i tak pamiętałem ją
doskonale i doskonale ją znałem. Zawsze uważałem ją za archetyp matki, przypuszczałem, że może
mieć sześćdziesiąt lat, albo nawet więcej. Jej wiotkie mięśnie z wielkim trudem poruszały otyłym
ciałem. Miała mnóstwo siwych włosów. Jak pamiętałem, była smutną, posępną kobietą o miłych,
ładnych rysach, oddaną, cierpiącą matką, zawsze siedzącą w kuchni, zawsze zmęczoną. Pamiętałem
ją też jako miłą i pozbawioną egoizmu kobietę, przy tym bardzo nieśmiałą – do tego stopnia, że
ulegała każdemu, kto znalazł się w pobliżu. Miałem taki jej obraz, ugruntowany latami przypadkowych
kontaktów. Tego dnia coś się zmieniło. Kobieta, przed którą stałem, w żadnym razie nie pasowała do
mojego obrazu matki Pablita, a jednak ciągle była to ta sama osoba, chociaż smuklejsza i silniejsza,
wyglądająca dwadzieścia lat młodziej niż wtedy, gdy widziałem ją po raz ostatni. Dreszcz przebiegł mi
po całym ciele.
Przeszła kilka kroków i stanęła przede mną twarzą w twarz.
– Niech no ci się przyjrzę – powiedziała. – Nagual powiedział nam, że jesteś diabłem.
Przypomniałem sobie wtedy, że wszyscy oni, Pablito, jego matka, siostry i Nestor, zawsze zdawali
się z niechęcią wymawiać imię don Juana. Nazywali go “Nagual", imieniem, którego sam zaczynałem
używać, kiedy z nimi rozmawiałem.
Przygarnęła mnie z czułością, czego nigdy wcześniej nie robiła. Moje ciało zesztywniało. Naprawdę
nie wiedziałem, co powiedzieć. Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której udało mi się odzyskać
pewność siebie. Jej wygląd i zachowanie przestraszyły mnie do tego stopnia, że zapomniałem zapytać
o Pablita i Nestora.
– Niech mi pani powie, gdzie jest Pablito? – spytałem w nagłym przypływie olśnienia.
– Och, jest w górach – odparła wymijającym tonem i odsunęła się ode mnie.
– A Nestor?
Przewróciła oczami, jak gdyby chciała okazać swoją obojętność.
– Razem wybrali się w góry – odparła tym samym tonem.
Poczułem szczerą ulgę i oznajmiłem, że nie mam nawet cienia wątpliwości, iż miewają się dobrze.
Rzuciła na mnie okiem i uśmiechnęła się. Naszła mnie fala szczęścia i wylewności i przygarnąłem
ją do siebie. Śmiało odwzajemniła mój uścisk i zatrzymała mnie w nim. Było to tak zdumiewające, że
zaparło mi dech w piersiach. Jej ciało było jędrne. Wyczułem w niej nadzwyczajną siłę. Moje serce
zaczęło łomotać. Spróbowałem delikatnie odsunąć ją od siebie i spytałem, czy Nestor ciągle spotyka
się z don Genarem i don Juanem. Podczas naszego pożegnalnego spotkania don Juan wyraził
wątpliwości co do tego, czy Nestor mógł już zakończyć naukę.
– Genaro odszedł na zawsze – odparła, odsuwając się ode mnie. Nerwowo mięła bluzkę.
– A co z don Juanem?
– Nagual też odszedł – powiedziała, ściągając usta.
– Dokąd poszli?
– Chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz?
Oznajmiłem, że obaj powiedzieli mi do widzenia dwa lata wcześniej i że wiem jedynie, iż wtedy
właśnie wyjeżdżali. Naprawdę nie ośmieliłbym się zastanawiać nad tym, dokąd się udali. W
przeszłości nigdy nie zwierzali mi się z tego, gdzie przebywają, więc zaakceptowałem to, że jeśli mieli
zamiar zniknąć z mojego życia, to wystarczyło, że nie chcą mnie widzieć.
– Nie ma ich w pobliżu, to pewne – powiedziała, marszcząc brwi. – I nie wrócą, to też jest pewne.
W jej głosie nie było nawet cienia emocji. Zaczęła mnie złościć. Chciałem stamtąd odjechać.
– Ale ty jesteś tutaj – powiedziała i jej twarz wygładziła się w uśmiechu. – Musisz poczekać na
Pablita i Nestora. Bardzo chcieli cię zobaczyć.
Mocno chwyciła mnie za rękę i odciągnęła od samochodu. W porównaniu z tym, jaka była kiedyś,
jej odwaga była zaskakująca.
– Ale najpierw pozwól, że pokażę ci mojego przyjaciela – oznajmiła i siłą zaciągnęła mnie za dom.
Znajdowało się tam ogrodzenie, coś na kształt niewielkiej zagrody, w której siedział zamknięty
wielki pies. Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, była jego zdrowa, błyszcząca
żółtawobrązowa sierść. Nie wyglądał na złego. Nie został uwiązany na łańcuchu, a płot nie był na tyle
wysoki, by nie dało się go przeskoczyć. Pies w ogóle się nie poruszył, gdy się zbliżyliśmy, nawet nie
zamerdał ogonem. Dona Soledad wskazała sporych rozmiarów klatkę na tyłach domu. Leżał w niej
skulony kojot.
– T o jest mój przyjaciel – oznajmiła. – Nie pies. On należy do moich dziewcząt.
Pies obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem i ziewnął. Podobał mi się. Miałem jakieś absurdalne
poczucie pokrewieństwa z nim.
– Chodźmy do domu – powiedziała dona Soledad, ciągnąc mnie za rękę.
Zawahałem się. Jedna część mnie była mocno zaniepokojona, co sprawiało, że chciałem stamtąd
wyjechać jak najszybciej, podczas gdy druga się przed tym wzbraniała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]