Callison Brian - Konwoj Stollenberga, ◕ EBOOK, CALLISON Brian

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian Callison
Konwój Stollenberga
(The Stollenberg Legacy)
Przekład Sławomir Kędzierski
1
Jego rysy wciąż były prawie takie same. W gruncie rzeczy przez dziewięć
miesięcy, które minęły od chwili, gdy Kyle widział go po raz ostatni, zmienił
się bardzo mało. Oczywiście z tą tylko różnicą, że tym razem był martwy.
- Czy jest pan w stanie stwierdzić, proszę pana, że... że to... jest
David Wallace McDonald?
- Doktor McDonald - Kyle usłyszał jak poprawia swojego rozmówcę matowym
głosem. - Ale nie jest lekarzem. Ma doktorat z historii wojskowości. Chyba
z King’s College.
Z jakiegoś powodu wydało mu się bardzo ważne, aby policjant docenił
osiągnięcia Davida.
- Doktor David Wallace McDonald - z zakłopotaniem powtórzył
funkcjonariusz stojący obok Kyle’a przy wewnętrznym oknie kostnicy. Jest młody,
zdecydowanie za młody, pomyślał Kyle, by zlecać mu przeprowadzenie tak ponurej
ceremonii. Jeżeli już o to chodzi, jest też zbyt młody, żeby być prawdziwym
policjantem i wyraźnie czuje się tu nieswojo. Chociaż ten koszmar spadł na niego
tak nagle, nie mógł nie zauważyć, że jego towarzysz także jest zestresowany.
Wydawało się to kłócić z jego powołaniem.
Być może, zastanawiał się Kyle, nasza wspólna pielgrzymka do tego
smutnego miejsca jest również jego pierwszą podróżą na biurokratyczne wody
wzburzone nagłą śmiercią?
Na chwilę ogarnęła go zazdrość, połączona prawie z niechęcią. W każdym
razie i tak ma więcej szczęścia niż ja. Po prostu po raz pierwszy musi
doświadczyć jednego z mniej sympatycznych aspektów zawodu policjanta. Właściwie
jest niezaangażowanym obserwatorem, reprezentującym państwo - i to wszystko. Ma
być tylko świadkiem, nie musi natomiast dokonywać identyfikacji kolejnego,
prowizorycznie ometkowanego denata, być głównym uczestnikiem procedury związanej
z czyimś nieplanowanym przejściem do tego godnego pożałowania stanu...
- Proszą pana, czy może pan - naciskał młody policjant - zidentyfikować
denata jako doktora Davida Wallace’a McDon...
- Tak - odparł Kyle, nie mogąc dłużej udawać, że nie poznaje widocznego
za szkłem woskowego sobowtóra Davida. - To on... To był on.
Chyba wtedy podpisał też jakiś dokument. Na dobrą sprawą nie mógł sobie
jednak tego przypomnieć. Minęły wieki, zanim chłopiec w mundurze mężczyzny
doszedł do wniosku, że inicjatywa znowu należy do niego i ostrożnie skinął głową
następnemu eksponatowi znajdującemu się po drugiej stronie okna. Ten ubrany był
w wypłowiały, zielony kitel i miał zawodowo ponurą minę.
- Dziękuję - powiedział do interkomu, lakonicznie żegnając jednocześnie
zmarłego i żywego, a potem zerknął na Kyle’a. Można było odnieść wrażenie, że
czuje ogromną ulgę; jego podopieczny nie załamał się, nie wprawił wszystkich
w zakłopotanie, wpadając z łkaniem przez drzwi prowadzące do małej szpitalnej
kaplicy, aby rzucić się na ciało najdroższego przyjaciela, który obecnie został
oficjalnie skatalogowany jako zmarły David Wallace McDonald.
- To już... no cóż, to tyle, proszę pana - rzucił ostrożnie.
Problem w tym, że zdenerwowany młodzieniec zapomniał zasunąć firankę,
którą zawieszono właśnie po to, aby odgrodzić Kyle’a od źródła bolesnych przeżyć
i Kyle nie zareagował na jego słowa. Nie mógł tak po prostu odwrócić się
i roztrwonić tych kilku dodatkowych sekund bezcennej ostateczności. Zorientował
się jednak, że wciąż niemal z masochistyczną determinacją wpatruje się
w widniejący przed nim obraz skąpany w zimnym świetle jarzeniówki.
Pracownik kostnicy, chyba nieco zaskoczony faktem, iż jego widownia
najwyraźniej nie ma zamiaru ruszyć się z miejsca, ostatecznie podjął decyzję, że
zakończy ten dość nietypowy występ improwizacją. Przez chwilę pochylał głowę,
jakby przekazując wyrazy współczucia, a potem dyskretnym gestem przesunął całun,
aby przykryć martwe oczy, które oglądały tak wiele tych samych horyzontów co
Kyle. Czekał przez kilka sekund, aby wreszcie zapadła kurtyna, a potem, gdy
niedoświadczony reżyser wciąż nie przekazywał mu żadnej wskazówki, zmarszczył
brwi i wzruszył ramionami, jakby przepraszając Kyle’a. W końcu, nie mogąc się
doczekać jakichś sugestii, zdecydowanym krokiem zaczął wywozić Davida z tego
sterylnego pomieszczenia do jakiegoś przejściowego miejsca spoczynku, o którym
Kyle nie miał nawet odwagi pomyśleć.
Ręce Kyle’a drgnęły nagle, a paznokcie wbiły się boleśnie w mokre
z przerażenia dłonie. Był to płonny akt wymierzania samemu sobie kary, ale tak
rozpaczliwie musiał poczuć ból - poczuć cokolwiek do cholery! Aż do tego momentu
absolutnego rozstania miał tylko irracjonalne poczucie winy, że wbrew
wszystkiemu jest tak bardzo obojętny - i zupełnie nie czuje smutku. Dopiero po
zakończeniu tego rytuału może będzie w stanie stawić czoło prawdzie, że nigdy,
nigdy więcej go już nie zobaczy... to znaczy, nie zobaczy Davida. Nie pracownika
kostnicy.
Kyle mimo woli zwrócił uwagę na muchę, która brzęczała w kącie kaplicy.
Mucha domowa... mucha kostnicowa? Choć bardzo się starał, nie był w stanie
oprzeć się pewnej dygresji. Twoje właściwe miejsce, Mucho, jest tam, przy
Zmarłym po drugiej stronie szyby - nagle zdał sobie sprawę, że robi owadowi
wymówki. W kwestii formalnej w ogóle nie powinnaś się tu znajdować, jeżeli masz
zamiar okazywać taki brak szacunku. Tylko sobie bzykasz bez celu? Chodzi mi
o to, że bzyczenie w czasie czegoś, co właściwie powinno być chwilą milczenia
i poważnej refleksji, ujawnia zupełnie niewybaczalny brak...
Drzwi służbowego wejścia zamknęły się płynnie, nieubłaganie za zielonym
człowiekiem oraz już-nie-człowiekiem i David zniknął. Kyle dalej wpatrywał się
nieruchomym wzrokiem w pustkę, słuchał brzęczenia muchy i próbował pogodzić się
z czymś, z czym pogodzić się nie był w stanie. Nie mógł zaakceptować faktu, że
człowiek, który był jego najlepszym przyjacielem nie, kimś więcej - który był
dla niego jak brat, nagle przestał być, no cóż... przestał być czymkolwiek.
Nie po raz pierwszy jednak przeżywał taki ból i smutek.
Michael Kyle i David McDonald przez większość swojego życia byli sobie
bliżsi niż wielu rodzonych braci.
Oczywiście, początkowo było to dość wymuszone porozumienie dwóch
dzieciaków. Sojusz w nieszczęściu zawarty przez zupełnie różnych małych
chłopców, przeżywających identyczne cierpienia. Rodzice każdego z nich umarli na
długo przed czasem, kiedy rodzice powinni umierać. Kyle stracił ich
w katastrofie lotniczej, ponieważ jego matka poleciała do Korei wraz z ojcem,
który miał tam objąć dowództwo nowego statku pasażerskiego. Rodzice Davida
stracili życie niecały tydzień później, jadąc z jednego biura projektowego,
w którym jego ojciec pracował jako architekt, do drugiego. Z niewyjaśnionych
powodów przy prędkości stu piętnastu kilometrów na godzinę, ich samochód wypadł
z szosy i eksplodował, uderzając w drzewo.
W czasie lat spędzonych później w sierocińcu, David, zdolniejszy od
Kyle’a, z wyróżnieniem zdawał kolejne egzaminy, co budziło niepokój przyjaciela.
Kyle rozpaczliwie starał się uzyskać wyniki, które pozwoliłyby mu pójść w ślady
ojca i zrobić karierę na morzu. McDonald pomagał mu bez cienia egoizmu -
poświęcał całe godziny, naprowadzając go na kulawą odpowiedź na pytania, które
on sam uważał za elementarne. Z kolei Kyle starał się spłacić swój dług,
zachęcając, a niekiedy - z typową dla młodych ludzi zjadliwą brutalnością -
zmuszając Davida, żeby osiągnął sprawność fizyczną, niezbędną do zrealizowania
jego największego marzenia, czyli wstąpienia do wojska.
Ale nic z tego nie wyszło i McDonald był tym ogromnie rozczarowany.
W czasie badań lekarskich wykryto u niego jakąś drobną dolegliwość, która
skutecznie zamknęła przed nim drogę do służby wojskowej. Kyle pamiętał jego
reakcję.
- No cóż - parsknął David, starając się, aby jego słowa zabrzmiały
lekceważąco. - Może są w stanie powstrzymać mnie przed tworzeniem historii
wojskowości, Mike, ale jestem cholernie pewny, że nie mogą mnie powstrzymać
przed jej pisaniem.
Uśmiechnął się nawet i spojrzał tryumfalnie na Kyle’a.
- Tak samo jak ty nie będziesz już mnie mógł zmusić, żebym zagrał
kolejny mecz w to cholerne rugby.
W chwili gdy Kyle zaokrętował się na swój pierwszy statek, David dostał
się do King’s College w Londynie. Uzyskał doktorat z historii wojskowości mniej
więcej wtedy, gdy Kyle’owi udało się wymęczyć dyplom kapitana żeglugi wielkiej.
McDonald podróżował najdalej trzy kilometry na drugi brzeg Tamizy, na naukowe
spotkania w Imperial War Museum, a Kyle pokonywał setki tysięcy mil morskich,
pływając po oceanach najpierw jako praktykant pokładowy, potem jako młodszy
oficer, by ostatecznie zostać pierwszym oficerem na kontenerowcu kuwejckiego
armatora.
Kyle od dawna już prowadził żywot włóczęgi, ale dzięki przyjaźni
z Davidem nadal mógł rozkoszować się oczekiwaniem na pobyt w domu pomiędzy
rejsami. Było nim mieszkanie, które wspólnie wynajmowali w londyńskiej dzielnicy
Bayswater. David McDonald był rodziną Kyle’a i na odwrót. Dzielili nadzieje,
obawy, sukcesy i klęski, i tak samo martwili się nimi lub cieszyli.
W międzyczasie David nigdy nie wpadł na pomysł, żeby się ożenić,
zadowalając się kontaktami z kolejnymi dziewczynami, ładnymi, choć - jak niezbyt
obiektywnie oceniał światowiec Kyle - będącymi raczej molami książkowymi.
Z kolei Kyle zakochiwał się raz po raz w dziewczynach spotykanych w różnych
portach, ale nigdy nie spotkał takiej, dla której mógłby porzucić swoją karierę.
Tak więc rodzinę zawsze stanowili tylko oni dwaj.
Aż do tego ponurego listopadowego ranka.
Nawet mucha przestała brzęczeć w chwili, gdy policjant w skupieniu,
niemal z wysuniętym językiem, precyzyjnie umieścił na głowie nowiutki hełm, po
czym upewnił się, że ten obcy przedmiot tkwi dobrze na swoim miejscu, próbując
ostrożnie poruszyć go czubkami palców. W końcu odchrząknął.
- To wszystko. Skończyliśmy, proszę pana - oznajmił z coraz większym
zdecydowaniem. Kyle podniósł wzrok w samą porę, aby dostrzec w szybie odbicie
młodego człowieka. Z utęsknieniem spoglądał na drzwi wyjściowe.
Wyciągnął rękę i sam zaciągnął zasłonę. Jego młody, pozbawiony jeszcze
zarostu opiekun odwrócił się gwałtownie, ogromnie zawstydzony.
- O Jezu, strasznie pana przepraszam!
- Nie ma sprawy. Jestem przekonany, że następnym razem będzie pan
pamiętał - pocieszył go Kyle, odwracając się w końcu od okna. Dyskretnie dał
w ten sposób do zrozumienia, że policjant powinien znowu przyjąć na siebie rolę
przewodnika i wyprowadzić go z tej antyseptycznej nekropolii.
Po raz pierwszy uświadomił sobie, jak bardzo chce zamrugać. Zauważył, że
podobnie jak w przypadku z muchą, skupianie uwagi na drobiazgach - takich jak
równiutko przycięte włosy pod dziewiczo czystym, granatowym hełmem - pomagało
przezwyciężyć ogarniające go nagle poczucie pustki. Wydawało mu się, że
koniecznie musi dalej udawać, że jest wytrwałym morskim wędrowcem, który
powrócił do domu. Pierwszym oficerem-twardzielem.
Ale wiedział, że prawdziwy ból dopiero nadejdzie. Tak było po śmierci
rodziców. Dopiero po zakończeniu prawnych procedur związanych z przypadkiem
nagłej śmierci, zacznie naprawdę zdawać sobie sprawę, że już nigdy więcej nie
zobaczy przyjaciela. Jest już dorosły i zgodnie z zasadami prawdziwie
brytyjskiego postępowania będzie musiał poczekać, aż znajdzie się w mniej
publicznym miejscu, w którym swobodnie i bez wstydu będzie mógł opłakać Davida.
Potem zaś zajmie się podejrzeniem, które zaledwie kilka godzin temu było nie do
pomyślenia, ale teraz stało się tak natarczywe, że zmieniło się w dodatkowy
odrażający koszmar.
Według policji McDonald był ofiarą wypadku w londyńskim metrze. Mówiąc
konkretnie, David zginął, ponieważ upadł na szyny przed pociągiem wjeżdżającym
o siódmej trzydzieści pięć na położoną najbliżej ich mieszkania w Bayswater
stację Lancaster Gate. Uruchamiając hamulce, motorniczy nie zauważył niczego
niezwykłego i do chwili, gdy pociąg stanął, nie zdawał sobie sprawy, że ktoś
jest pod kołami.
- Musi to być jeszcze potwierdzone w czasie dochodzenia, proszę pana,
ale jak powiedział mi mój inspektor, wygląda na to, że w chwili wypadku na tym
odcinku peronu ktoś się przepychał, żeby pierwszy wsiąść do wagonu.
Przypuszczam, że to był pech - stwierdził smarkaty opiekun Kyle’a z zawodową
pewnością siebie, zrodzoną podczas całego prawie tygodnia przepracowanego na
ulicach.
Kyle nie mógł - nie chciał - przyjąć policyjnej wersji za dobrą monetę.
Chociaż wiedział, że wszelkie przeczucia, jakie może mieć on - nowicjusz
w kwestii badań wypadków komunikacyjnych - niewiele znaczą wobec opinii
doświadczonych funkcjonariuszy.
Rzeczywiście, jego koncepcja była wyjątkowo naciągana - i nieskończenie
bardziej przerażająca. Ale mimo to Kyle nie mógł pozbyć się coraz bardziej
nasilającego się podejrzenia, że David McDonald, najmilszy, najłagodniejszy
i najmniej agresywny człowiek na świecie mógł zostać, no cóż...
Popchnięty?
2
Kyle sam pierwszy byłby skłonny przyznać, że jego umysł wciąż jeszcze
przebija się wolno przez mgłę niedowierzania. Nie był w stanie obalić tezy, że
śmierć nastąpiła na skutek fatalnego zbiegu okoliczności - nie potrafił
przedstawić choćby wstępnej alternatywy. Nawet jakaś mgliście wyrażona sugestia,
że policja może się mylić, nie zasługiwała na poważniejsze rozpatrzenie, skoro
nie przemawiały za nią ani dowody rzeczowe, ani nawet logika.
Z drugiej jednak strony miał jedną, dość wątpliwą przewagę. Osobiście
rozmawiał z ofiarą zaledwie kilka godzin przed jej zgonem i coś, co David
powiedział - nie, to było coś nawet nie tak konkretnego jak słowa - coś, co
David zasugerował w czasie bardzo krótkiej rozmowy telefonicznej, powracało, by
nękać Kyle’a. Nic konkretnego, jedynie przekazane przez McDonalda jakieś ulotne
wrażenie, do którego wówczas nie przywiązywał żadnego znaczenia.
Aż do tej chwili. Dopóki nie zobaczył tego w świetle kolejnego,
straszliwego wydarzenia.
Statek Kyle’a zacumował przy kontenerowym terminalu w Tilbury wczesnym
rankiem. Teraz, kiedy wygasł jego dziewięciomiesięczny kontrakt pierwszego
oficera, miał zamiar wyruszyć do domu natychmiast, gdy tylko przekaże obowiązki
swojemu następcy i złapie taksówkę. Nagle ni stąd, ni zowąd, zaledwie kilka
minut po podłączeniu linii telefonicznej z lądu, do jego kabiny zadzwonił David.
Od samego początku była to bardzo chaotyczna rozmowa, taka jaką mogą
prowadzić tylko osoby, które były nierozłączne w dzieciństwie. Kyle znał
irytującą umiejętność Davida zachowywania całkowicie zimnej krwi w chwili, kiedy
on sam wpadał w panikę. Teraz jednak wyczuł, że McDonald jest podniecony.
- Jak prędko uda ci się urwać, Mike? - dopytywał się David, po krótkiej
pogawędce na temat ostatniego rejsu Kyle’a.
- Stary, weź na wstrzymanie. Dopiero zacumowaliśmy. Mój zmiennik jeszcze
się nie objawił, a przecież muszę przekazać mu obowiązki. Jak sądzę,
najwcześniej późnym popołudniem.
- Późnym popołudniem?
- Jeżeli stary będzie w dobrym humorze. Ale tak się nie stanie, ponieważ
przed powrotem do domu będzie musiał doprowadzić statek do Rotterdamu, by go tam
do końca rozładowali.
- Och - mruknął nieco rozczarowany David. Kyle uświadomił sobie, że na
pokładzie wciąż jest ciemno i zmarszczył czoło, spoglądając na telefon. Czy
zdajesz sobie sprawę, że jest dopiero wpół do siódmej rano? Moje mieszkanie się
pali, czy co?
- Nasze mieszkanie - przypomniał mu zasadniczym tonem David.
- Nasze mieszkanie - przyznał Kyle. - Spłacam hipotekę. Ty mieszkasz za
friko, ponieważ jesteś naukowcem i pieniądze nie są ci potrzebne.
- To się wkrótce zmieni - odparł David. - Dla nas obu. Chociaż oznacza
to, że będzie mi potrzebna twoja pomoc.
- Pomoc? - Przerwał mu ostrożnie Kyle, który już napawał się perspektywą
spędzenia kilku tygodni wypełnionych gnuśnym brakiem jakiejkolwiek
odpowiedzialności. - Masz na myśli moją pomoc?
- Tylko przez miesiąc. Może nawet mniej.
- Miesiąc?
- Ale nie od razu - nie zaczniemy jutro czy coś w tym rodzaju - zapewnił
go pospiesznie David. - On jest teraz w Norwegii, w Narwiku. Nie dotrze tu przez
najbliższe dziesięć dni... - Zawahał się nagle, zdradzając odrobinę niepokoju. -
Nie będziesz robił trudności, prawda? Chodzi mi o to, że, no... musiałem
przyjąć, że się zgodzisz. Musisz wszystko zorganizować zawczasu. W przeciwnym
razie mogę nie zdążyć.
- Maszyny stop, mój panie, cała wstecz - oświadczył Kyle. - Co
zorganizować? W jakiej konkretnie sprawie mam ci pomóc?
- Nam pomóc, Mike. Będzie tego więcej niż potrzeba dla nas obu, zaufaj
mi.
- Patrz uważnie na moje usta, stary - w dość nielogiczny sposób polecił
Kyle słuchawce telefonicznej. - W... jakiej... konkretnie... sprawie...
- Moje badania dotyczące Stollenberga. - Bez wątpienia w słowach tych
brzmiała nutka radości. - Jestem pewien, że to rozgryzłem, Mike. Natrafiłem na
coś fascynującego. Cholernie fascynującego, co poza wszystkim innym sprawi, że
każdy egiptolog od Canberry po Kair będzie podskakiwał ze szczęścia.
- Twoje badania dotyczące Stollenberga... - Powtórzył niepewnie Kyle.
Z dotychczasowego doświadczenia wiedział, że chociaż właśnie spędził dziewięć
miesięcy w niebycie na pokładzie oceanicznego kontenerowca o wyporności
siedemdziesięciu tysięcy ton, oczekuje się od niego, by natychmiast przypomniał
sobie każdy skomplikowany zwrot w poszukiwaniach, które David prowadził
w labiryncie wojskowych dokumentów. A skoro o tym mowa, czemu McDonald w ogóle
tak bardzo zainteresował się jakąś egiptoczymś? Czy nie zajmował się historią
współczesną? Od kiedy zaczął być specem od piramid?
- Manfreda Stollenberga... Standartenführera Stollenberga. Zacząłem się
nim interesować w czasie twojego ostatniego urlopu. Musisz pamiętać Mike, że
opowiadałem ci o tym pułkowniku SS? Zweite Regiment, SS-Polizei-Panzer-
Grenadier-Division?
- Ach, chodzi ci o tego Stollenberga - plątał się Kyle, zupełnie nie
wiedząc, o co chodzi. - Niemieckiego Stollenberga.
- Podpuszczasz mnie? - zapytał podejrzliwie David.
- Chryste, nie. Nigdy w życiu. Nie w sprawie Stollenberga.
- No dobra, posłuchaj. Wreszcie udało mi się wytropić faceta, którego od
wielu miesięcy usiłowałem odnaleźć. Myślałem, że umarł - tak jak większość tych,
którzy byli w to wmieszani. Najwyraźniej Williamson działa teraz trochę na
własną rękę, ale rzecz w tym, że kiedy się z nim zobaczyłem... David zrobił
dramatyczną pauzę, a potem oznajmił. - Mike, pewnie uznasz, że to niemożliwe,
ale wreszcie ustaliłem, że to Rusek.
- Rusek?
- Rusek, Mike. On w rzeczywistości jest Ruskiem!
- Ładne rzeczy - odparł Kyle, rozpaczliwie grając na zwłokę. Miał
mnóstwo spraw na głowie i w gruncie rzeczy nie chciał tak z marszu dać się
wciągnąć w obsesje Davida, albo tracić czas, próbując dowiedzieć się, jakie
jeszcze zobowiązania poczynił w jego imieniu. W końcu wkrótce i tak się
spotkają. Gdy tylko załatwi sprawy na statku, z największą radością zrelaksuje
się w jego towarzystwie przy buteleczce czy dwóch i da się zanudzić na śmierć
szczegółami tego, co kolejny esesman narozrabiał w czasie drugiej wojny
światowej.
- No, i?
- No i co?
Teraz usłyszał nutkę irytacji.
- Nie masz zamiaru zareagować? Czegoś powiedzieć?
- A co z tym Egipcjaninem? - Kyle słabiutkim głosem spełnił jego
życzenie.
- Rzeczywiście mnie nie podpuszczasz, do cholery. - W głosie McDonalda
dało się wyczuć napięcie. - To śmiertelnie poważna sprawa, Mike. I wyjątkowo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire