Cabot Meg - Pośredniczka 06 - Czwarty wymiar, Meg Cabot
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MEG CABOT
CZWARTY WYMIAR
Przekład Aleksandra Januszewska
Tytuł oryginału A TALE OF THE MEDIATOR TWILIGHT
Dla Benjamina
To był zwykły sobotni poranek w Brooklynie. Nic nie kazało mi podejrzewać, że tego
dnia moje życie zmieni się na zawsze. Absolutnie nic.
Wstałam wcześnie, żeby pooglądać kreskówki. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby
wstać wcześnie, jeśli chodziło o spędzenie paru godzin z królikiem Bugsem i jego
przyjaciółmi. Nie znosiłam tylko wstawać wcześnie do szkoły. Już wtedy za nią nie
przepadałam. W zwykły dzień tygodnia tata łaskotał mnie w pięty, żebym podniosła się z
łóżka.
Ale nie w soboty.
Tata chyba czuł to samo. To znaczy, jeśli chodzi o soboty. Zawsze wstawał pierwszy,
ale w soboty wstawał jeszcze wcześniej i zamiast owsianki z brązowym cukrem, którą karmił
mnie w tygodniu, przygotowywał mi tosty Mama, która nie znosiła zapachu syropu klo-
nowego, Zostawała w łóżku, dopóki talerze nie zostały opłukane i włożone do zmywarki, stół
wytarty, a kuchnia wywietrzona.
W tamtą sobotę - zaraz po moich szóstych urodzinach - zmyliśmy z tatą naczynia i
posprzątaliśmy, a potem wróciłam do oglądania filmów. Nie pamiętam, co akurat oglądałam,
kiedy wszedł tata, żeby się ze mną pożegnać, ale film musiał być dobry, bo strasznie
chciałam, żeby się pośpieszył i już sobie poszedł.
- Idę pobiegać - powiedział, całując mnie w czubek głowy. - Cześć, Suze.
- Cześć - powiedziałam.
Chyba nawet na niego nie spojrzałam. Wiedziałam, jak wygląda. Wysoki z gęstymi,
ciemnymi, posiwiałymi w niektórych miejscach włosami. Tego dnia miał na sobie szare
spodnie do joggingu i koszulkę z napisem H
OMEPORT
,
M
ENEMSHA
,
ŚWIEŻE OWOCE MORZA NA
OKRĄGŁO PRZEZ CAŁY ROK
,
pamiątka naszej ostatniej wyprawy na Martha's Vineyard.
Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, że to ostatnie ubranie, jakie na siebie włożył.
- Na pewno nie chcesz iść ze mną do parku? - zapytał.
- Ta - ato - powiedziałam, przerażona myślą, że mogłaby mnie ominąć choć minuta
kreskówki. - Nie.
- Baw się dobrze - odparł. - Powiedz mamie, że w lodówce jest świeżo wyciśnięty sok
z pomarańczy.
- W porządku - mruknęłam. - Cześć. I wyszedł.
Czy postąpiłabym inaczej, wiedząc, że nigdy więcej go nie zobaczę - w każdym razie,
żywego? Oczywiście, że tak. Poszłabym z nim do parku. Zmusiłabym go, żeby spacerował, a
nie biegał. Gdybym wiedziała, że dostanie ataku serca tam, na ścieżce w parku, i umrze na
oczach obcych ludzi, przede wszystkim zamiast do parku, kazałabym mu pójść do lekarza.
Ale nie wiedziałam. Skąd mogłam wiedzieć?
No skąd?
1
Kamień leżał dokładnie tam, gdzie wskazała pani Gutierrez, pod obwisłymi gałęziami
przerośniętego hibiskusa na jej podwórku. Wyłączyłam latarkę. Pomimo pełni gruba warstwa
chmur przywiana znad morza koło północy oraz lepka wilgoć ograniczały widoczność do
zera.
Ale światło i tak nie było mi już potrzebne. Zabrałam się do kopania. Zanurzyłam
palce w wilgotnej, miękkiej ziemi i usunęłam kamień z miejsca, w którym spoczywał. Dał się
łatwo poruszyć, nie był ciężki. Zaczęłam grzebać w dziurze, szukając metalowego pudełka,
które, jak zapewniła mnie pani Gutierrez, powinno tam być...
Nie było go jednak. Pod palcami nie wyczułam niczego poza mokrą ziemią.
Wtedy w pobliżu trzasnęła pod czyimś ciężarem leżąca na ziemi gałązka.
Znieruchomiałam. Wdarłam się w końcu na teren prywatny; ostatnia rzecz, jakiej mi
było trzeba, to powrót do domu w asyście funkcjonariuszy policji Carmelu w Kalifornii.
Po raz kolejny.
Potem, z sercem bijącym jak oszalałe, usiłując gorączkowo wymyślić jakieś
wyjaśnienie, żeby się wyplątać z tej sytuacji, rozpoznałam szczupły cień - ciemniejszy niż
wszystkie inne wokół - o jakiś metr ode mnie. W uszach nadal czułam silne pulsowanie, ale
teraz już z innego powodu.
- To ty - powiedziałam, podnosząc się z wolna na chwiejnych nogach.
- Cześć, Suze. - Głos, który mnie dobiegł w wilgotnym powietrzu, brzmiał głęboko i
pewnie... w przeciwieństwie do mojego, który wykazywał denerwującą skłonność do drżenia,
kiedy on był gdzieś w pobliżu.
A nie tylko głos mi drżał, kiedy się zjawiał. Starałam się nie dać tego po sobie poznać.
- Oddaj - powiedziałam, wyciągając rękę. Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął
śmiechem.
- Zgłupiałaś? - powiedział.
- Mówię poważnie, Paul - oznajmiłam stanowczo; moja pewność siebie zaczynała
jednak ustępować niczym piasek osypujący się pod stopami.
- Suze, to dwa tysiące dolarów - stwierdził, jakbym o tym nie wiedziała. - Dwa
tysiące.
- Należą do Julia Gutierreza - powiedziałam zdecydowanie, chociaż czułam się
zupełnie inaczej. - Nie do ciebie.
- Och, jasne - stwierdził z ironią. - I co Gutierrez zrobi, wezwie gliny? Nie ma pojęcia,
że czegoś mu brakuje. W ogóle nie zdawał sobie sprawy, że to tutaj było.
- Bo jego babcia umarła i nie zdążyła mu o tym powiedzieć - przypomniałam.
- Więc niczego nie zauważy, prawda? - Wyczuwałam w ciemności, że Paul się
uśmiecha. Słyszałam śmiech w jego głosie. - Nie będzie mu brakować czegoś, o czym i tak
nie wiedział.
- Pani Gutierrez wie. - Opuściłam rękę, żeby nie zauważył jej drżenia, ale rosnącą
niepewność w głosie trudniej było ukryć. - Jak odkryje, że ukradłeś pieniądze, znajdzie cię.
- A skąd wiesz, że już tego nie zrobiła? - zapytał tak obojętnie, że dostałam gęsiej
skórki... a nie miało to nic wspólnego z jesiennym chłodem.
Nie chciałam mu uwierzyć. Ale nie miał powodu, żeby kłamać. Było oczywiste, że
pani Gutierrez, szukając pomocy wszędzie, gdzie się dało, przyszła również do niego. Jak
inaczej dowiedziałby się o pieniądzach?
Biedna pani Gutierrez. Zaufała niewłaściwemu pośrednikowi. Ponieważ wyglądało na
to, że Paul dopuścił się w stosunku do niej nie tylko kradzieży: o, nie.
Jak ostatnia idiotka, stałam na środku jej podwórza i wzywałam ją po imieniu - na tyle
głośno, na ile się odważyłam - tak, na wszelki wypadek. Nie chciałam obudzić pogrążonej w
żałobie rodziny, śpiącej w skromnym, tynkowanym domku parę metrów dalej.
- Pani Gutierrez? - Wyciągałam szyję, szepcząc jej imię w mroku i usiłując nie
zwracać uwagi na zimno w powietrzu... i w sercu. - Pani Gutierrez? Jest pani tam? To ja,
Suze... Pani Gutierrez?
Nie byłam specjalnie zaskoczona, że się nie zjawia. Wiedziałam, naturalnie, że Paul
jest w stanie pozbywać się umarłych na dobre. Nigdy nie przyszło mi po prostu do głowy, że
może być na tyle podły, żeby to zrobić.
Powinnam była się domyślić.
Odwróciłam się w jego stronę; znad morza napłynął zimny wiatr. Rozrzucił mi włosy
wokół twarzy, aż kilka długich, ciemnych pasm przywarło do błyszczyka na ustach. Miałam
jednak poważniejsze zmartwienia.
- To oszczędności jej życia - powiedziałam, nie dbając o to, czy zauważy drżenie
mojego głosu, czy nie. - Wszystko, co miała, żeby zostawić dzieciom.
Paul, z dłońmi wsuniętymi głęboko w kieszenie skórzanej kurtki, wzruszył ramionami.
- Powinna je była złożyć w banku - stwierdził.
Może trzeba z nim podyskutować, pomyślałam. Może zdołam mu wyjaśnić...
- Wielu ludzi nie ma zaufania do banków. Na próżno.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]