Casandra Clare - Diabelskie Maszyny 01 - Mechaniczny Anioł, 2014

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cassandra Clare
Mechaniczny
Aniołt
Pieśń Tamizy
Nuta soli
wpada i rzeka się podnosi,
wezbraną falą w kolorze herbaty
na spotkanie zieleni płynie.
Nad jej brzegami tryby i koła
monstrualnych maszyn
dźwięczą i wirują, duch
wnika w ich śruby,
szepcząc tajemnice.
Każdy złoty trybik ma zęby,
każde wielkie koło
porusza parę rąk,
które zgarniają wodę z rzeki,
pożerają ją, przetwarzają w parę,
zmuszają wielką maszynę do pracy
siłą jej rozpadu.
Łagodnie wzbiera fala, niszcząc mechanizm.
Sól, rdza i szlam
spowalniają przekładnie.
Na brzegach żelazne zbiorniki
uderzają w cumy
z głuchym łoskotem
gigantycznego dzwonu,
bębna i działa,
które krzyczą językiem grzmotu,
a rzeka toczy się w dole.
Elka Cloke
Prolog
Lonn, wiecień 1878
Demon eksplodował fontanną posoki i wnętrzności. William Herondale błyskawicznie
wyszarpnął sztylet, ale było już za późno. Żrący kwas krwi demona zaczął trawić lśniące
ostrze. William zaklął i odrzucił broń; wylądowała w brudnej kałuży i zaczęła dymić jak
zgaszona zapałka. Sam demon oczywiście zniknął; wrócił do piekielnego świata, z którego
przybył, ale zostawił za sobą bałagan.
- Jem! - krzyknął Will, odwracając się. - Gdzie jesteś? Widziałeś to? Zabity jednym
ciosem! Nieźle, co?
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Z całą pewnością jeszcze kilka minut wcześniej
partner od polowania stał za nim na mokrej, krętej ulicy i strzegł jego pleców. Teraz Will był
sam w mroku. Z irytacją zmarszczył brwi. Co to za zabawa, skoro nie ma przed kim się
popisać? Will obejrzał się za siebie. Ulica zwężała się i trochę dalej zmieniała w wąskie
przejście, które prowadziło do czarnych, wezbranych wód Tamizy. W oddali majaczył las
masztów, niczym bezlistny sad, i ciemne zarysy przycumowanych statków. Ale po Jemie nie
było nawet śladu. Może wrócił na lepiej oświetloną Narrow Street? Will wzruszył ramionami i
skierował się w stronę, z której przyszedł.
Narrow Street przecinała Limehouse, biegnąc między nabrzeżem rzeki a stłoczonymi
ruderami, które ciągnęły się na zachód w stronę Whitechapel. Zgodnie z nazwą była wąska,
zabudowana magazynami i krzywymi drewnianymi domami. Teraz wyglądała na całkiem
opustoszałą. Nawet pijacy, wracający chwiejnym krokiem z Grapes do domu, znaleźli sobie
miejsca na nocleg. Will lubił Limehouse, a zwłaszcza uczucie, że znajduje się na krańcu
świata, z którego codziennie statki odpływają ku niewyobrażalnie odległym portom. Nie
szkodziło również to, że okolicę upodobali sobie marynarze, w związku z czym roiło się tutaj
od szulerni, palarni opium i burdeli. Łatwo było zatracić się w takim miejscu. Willa nie drażnił
nawet zapach: dymu, brudu, ropy, smoły i egzotycznych przypraw, wymieszany z rzeczną
wonią Tamizy.
Rozglądając się po pustej ulicy, rękawem płaszcza wytarł z twarzy piekącą posokę. Na
materiale zostały zielone i czarne plamy. Na wierzchu dłoni też miał paskudną ranę. Przydałby
mu się Znak Uzdrawiający. Najlepiej zrobiony przez Charlotte, wyspecjalizowaną w
rysowaniu iratze.
Nagle z mroku wyłoniła się jakaś postać i ruszyła w jego stronę. Po chwili okazało się
jednak, że to nie Jem, tylko Przyziemny, policjant w hełmie w kształcie dzwonu, w ciężkiej
pelerynie, z wyrazem konsternacji na twarzy. Gapił się na Willa, a raczej przez niego. Choć
Will był przyzwyczajony do takich reakcji, jak zawsze odniósł dziwne wrażenie. Raptem
ogarnęła go chęć, żeby wyrwać rewirowemu pałkę, a potem obserwować, jak biedak rozgląda
się w osłupieniu. Jednakże już kilka razy zdarzyło się, że Jem go zbeształ za takie głupie
zabawy i choć Will nie do końca potrafił zrozumieć obiekcje przyjaciela, wolał go nie
denerwować.
Policjant wzruszył ramionami i minął Willa, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem, że
powinien zrezygnować z dżinu, jeśli nie chce mieć omamów. Will odsunął się, żeby go
przepuścić, i zawołał:
- Jamesie Carstairs! Jem! Gdzie jesteś, ty nielojalny draniu?
Tym razem dobiegła go cicha odpowiedź: - Tutaj. Idź za magicznym światłem.
Will ruszył w stronę głosu, dochodzącego z ciemnego przejścia między dwoma
magazynami. W mroku była widoczna słaba poświata, niczym skaczący błędny ognik.
- Nie słyszałeś mnie wcześniej? Shax myślał, że dostanie mnie tymi swoimi cholernie
wielkimi szczypcami, ale zapędziłem go w zaułek...
- Tak, słyszałem. - Młodzieniec, który pojawił się u wylotu uliczki, był w świetle lampy
bardzo blady... bledszy niż zwykle, czyli wyjątkowo blady. Nie miał nakrycia głowy, przez co
uwagę natychmiast przyciągały jego włosy o dziwnym jasnosrebrnym kolorze, jak świeżo
bitego szylinga. Drobna twarz była kanciasta i tylko lekko skośne oczy, również srebrne,
zdradzały pochodzenie chłopaka. Na przodzie jego białej koszuli widniały ciemne plamy,
dłonie były umazane na czerwono. Will zmartwiał.
- Krwawisz. Co się stało? - Jem niedbale machnął ręką.
- To nie moja krew. - Skinął głową, wskazując za siebie. - Jej.
Will spojrzał w głąb ciemnego zaułka. W jego drugim końcu dostrzegł leżący, skulony
kształt, zaledwie cień pośród mroku, ale kiedy wytężył wzrok, dostrzegł zarys białej ręki i
kosmyk jasnych włosów.
- Martwa kobieta? - zapytał. - Przyziemna?
- Dziewczyna. Nie więcej jak czternaście lat.
Will zaklął głośno i siarczyście. Jem czekał cierpliwie.
- Gdybyśmy trafili tutaj chwilę wcześniej... - powiedział w końcu Will. - Ten przeklęty
demon...
- To dziwna sprawa - przerwał mu Jem, marszcząc brwi. - Nie sądzę, żeby to była
robota demona. Shaxy są pasożytami. Ten powinien raczej zaciągnąć ofiarę do swojego
legowiska, żeby złożyć jaja w jej skórze, dopóki jeszcze żyła. Ale ta dziewczyna... została
zabita nożem. Dźgnięto ją wiele razy. I nie sądzę, żeby stało się to w tym miejscu. W zaułku
jest za mało krwi. Myślę, że zaatakowano ją gdzie indziej, a potem ona dowlokła się tutaj i
umarła od ran.
Will zacisnął usta.
- Ale Shax...
- Mówię ci, że według mnie nie zrobił tego Shax. Myślę, że polował na nią z jakiegoś
powodu albo z czyjegoś polecenia.
- Shaxy mają świetny węch - przyznał Will. - Słyszałem, że czarownicy wykorzystują
je do tropienia zaginionych. A ten zachowywał się, jakby miał określony cel. - Spojrzał ponad
ramieniem Jema na żałosną postać leżącą w zaułku. - Nie znalazłeś broni?
- Znalazłem. - Jem wyjął z kieszeni przedmiot owinięty w białe płótno. - To rodzaj
mizerykordii albo noża myśliwskiego. Popatrz, jakie ma cienkie ostrze.
Will wziął broń do ręki. Ostrze rzeczywiście było cienkie, natomiast rękojeść zrobiono
z wypolerowanej kości; jedno i drugie było poplamione zaschniętą krwią. Will zmarszczył
brwi i potarł nożem o szorstki materiał rękawa, aż ukazał się symbol wypalony na klindze:
dwa węże połykające nawzajem swoje ogony i tworzące idealny krąg.
- Ouroboros - stwierdził Jem, pochylając się nad nożem. - Podwójny. Jak myślisz, co
to znaczy?
- Koniec świata - odparł Will, patrząc na sztylet. W kąciku jego ust zatańczył
uśmieszek. - I początek.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire