Carpenter L. - Conan Sobowtór, E -Booki, Robert E. Howard, Conan, Conan- zbiór ebooków

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Carpenter L. - Conan Sobowtór
LEONARD CARPENTER
CONAN SOBOWTÓR
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE WARLORD
PRZEKŁAD MAREK MASTALERZ
Dedykowane Steve’owi Loicano
PROLOG
DRUśYNA SZKIELETÓW
Odludne, owiane legendami bagna Varakiel fascynowały dorastającego chłopca z Nemedii. Niezliczone
mile torfowisk i trawiastych wysepek ciągnęły się od wschodnich połaci tego królestwa po brythuńskie stepy,
znad których co dnia wyłaniało się słońce. Nieprzebyte dla pieszych i konnych wędrowców trzęsawiska
stanowiły od zarania dziejów omijaną przez historię połać Ziemi. Zdradliwe bagnisko było azylem dla
ściganych i słynęło z tego, iŜ czasem stawało się śmiercionośną pułapką dla całych armii.
śycie na skraju wielkiej, niezbadanej połaci dawało liczącemu zaledwie jedenaście wiosen Larowi odczucie,
iŜ obcuje z nieprzeniknioną, wszechobecną tajemnicą. Posępne krzyki bagiennego ptactwa i Ŝałosne
zawodzenie wiatru w kołyszących się trzcinach zapadają głęboko w ludzką duszę, zwłaszcza gdy jest to
dusza jedynaka i marzyciela skłonnego wbrew przestrogom rodziców wędrować daleko poza znajome
okolice.
Uniesienie wywołane odkrywaniem nowej, nieznanej krainy sprawiło, Ŝe Lar odszedł wyjątkowo daleko od
rodzinnej tratwy z drewnianych bali. Chłopiec był zdziwiony, Ŝe ojciec nigdy nie opowiadał mu o tej okolicy.
Bez wątpienia zahartowany surowym Ŝyciem, starszy męŜczyzna wiedział ojej istnieniu, znał bowiem Varakiel
lepiej niŜ ktokolwiek inny i szczycił się tym, iŜ zgłębił wiele sekretów bagien.
Być moŜe znaczyło to, iŜ Lar znalazł się w stronach, których istnienie było okryte tajemnicą. Chłopiec nie
wiedział jeszcze, czy połać lądu, do której dotarł, jest wyspą czy półwyspem. Odpowiedź na to pytanie mogła
zaleŜeć od pory roku i powtarzających się od wieków zmagań deszczu i posuchy.
Podmokły grunt, kępy wierzb i konieczność nieustannego strzeŜenia się przed niedźwiedziami, węŜami i
dzikimi kotami utrudniały Larowi marsz. Teren wznosił się stopniowo, przechodząc w pas łąk o suchym,
twardym gruncie, podobnych do leŜących na zachodzie pastwisk naleŜących do ojca chłopca. Dlaczego nikt
nie osiedlił się na tej Ŝyznej, nadającej się pod orkę ziemi?
Podpierając się jak laską drzewcem ościenia do łowienia ryb, Lar posuwał się naprzód kołyszącym się
krokiem. Wodził wzrokiem po horyzoncie wypatrując wysokich drzew lub wyniosłości, z których mógłby
rozejrzeć się po okolicy.
Minął kępę olch i zamarł… Przed sobą ujrzał zbielały szkielet wypręŜonego, zdającego się galopować
konia, na którego grzbiecie jechał kościotrup jeźdźca odziany w przerdzewiałą zbroję i szczerzący zęby w
makabrycznym uśmiechu.
Lar nie uciekł z krzykiem. UwaŜał, Ŝe lęk jest czymś niegodnym, zaś rozum podpowiadał, Ŝe nie grozi mu
Ŝadne niebezpieczeństwo. Cofnął się pod osłonę kępy drzewek i znieruchomiał, wytęŜywszy słuch. Jedynie
słaby wiatr szeleścił listowiem. Nie słychać było tętentu kopyt ani szczęku broni. Gdy Larowi przestało
łomotać serce, ponownie wyjrzał zza pni.
Upiorny jeździec nadal galopował w miejscu. Jedynymi ruchomymi elementami tej makabrycznej sceny były
poruszane przez wiatr strzępy wypłowiałej tkaniny, przylepione do kości i szczątków zbroi.
Wyglądający z ukrycia Lar stwierdził, Ŝe para szkieletów zachowuje pionową pozycję dzięki drewnianemu
kołkowi, przenikającemu brzuch i siodło konia oraz klatkę piersiową jeźdźca. Chłopiec zauwaŜył, Ŝe spiczasty
koniec pala unosi przerdzewiały hełm na szerokość dłoni nad czaszkę rycerza.
Lar wiedział, Ŝe wbicie na pal to rodzaj egzekucji, w której lubowali się surowi Brythuńczycy. Wyglądało na
to, Ŝe jeźdźca, a takŜe i konia nadziano jeszcze za Ŝycia. Na tę myśl chłopiec zadrŜał, lecz nie mógł oderwać
wzroku od makabrycznego widoku.
Ruszył do przodu, omijając szerokim łukiem łeb bojowego rumaka o Ŝółtych zębach. Lar przyjrzał się z
bliska szkieletowi wojownika i wraz z zapierającym dech w piersiach dreszczem grozy zdał sobie sprawę, Ŝe
był to dowódca całego oddziału kościotrupów.
Na polance w luźnym szyku stało jeszcze dziewięć par szkieletów koni i ludzi w tym samym stadium
rozkładu, co dowódca. Dwaj jeźdźcy osunęli się w dół sczerniałych pali, zamieniając się w kopczyki
zabarwionych rdzą kości. U boków upiornych jeźdźców zwisały przerdzewiałe szable z zaśniedziałymi,
spiŜowymi rękojeściami.
Większość wieśniaczych dzieci pierzchłaby z tego emanującego grozą zakątka. Ich bezładne, histeryczne
Strona 1
Carpenter L. - Conan Sobowtór
opowieści zostałyby potem zbyte przez rodziców śmiechem lub skwitowane surowymi, pełnymi lęku
spojrzeniami. Lar był jednak ulepiony z innej gliny. Był marzycielem i sięgał myślami znacznie dalej niŜ
ograniczone umysły większości chłopców w jego wieku. Od wczesnego dzieciństwa zastanawiał się nad
znaczeniem niektórych uwag, podsłuchanych w chwilach, gdy dorośli uwaŜali, Ŝe dziecko śpi na zapiecku.
Wędrujący między szkieletami Lar doznawał uczucia mroŜącego krew w Ŝyłach podziwu. W środku grupy
jeźdźców dostrzegł jeszcze jeden relikt przeszłości — rozpadający się rydwan. W odróŜnieniu od
wierzchowców, koni z zaprzęgu nie wbito na pale. Trzy bezładne sterty kości tkwiły w resztkach skórzanej
uprzęŜy, jakby nadal czekały na okrzyk woźnicy.
Burty rydwanu rozpadły się. Szare szprychy i wyblakłe deski pomostu przybrały identyczną barwę, jak
otaczające je szkielety. Resztki pojazdu pokryły porosty i łuszczące się płaty jaskrawych niegdyś farb.
Między resztkami rydwanu leŜały kości jedenastego człowieka. Niekompletną czaszkę bez wątpienia dawno
temu rozszczepiło cięŜkie ostrze. Lar poczuł się nieswojo. Czaszka była osobliwie płaska i wydłuŜona oraz
obdarzona nadmiernie wystającymi zębami.
Uwagę chłopca przykuł odblask gładkiej, metalowej powierzchni, wystającej spod płata wyprawionej skóry,
niegdyś być moŜe tarczy lub osłony burty rydwanu. Lar zajrzał w cień i stęknął ze zdumienia. CzyŜby znalazł
złoto?! Przypomniawszy sobie, Ŝe musi się strzec przed bagiennymi Ŝmijami, chłopiec przyklęknął.
Wyschnięte kości zaklekotały, gdy patykiem odgarnął strzęp skóry.
Pod spodem znajdowała się owalna, złota szkatuła na biŜuterię, wykuta na podobieństwo łba węŜa. Dla
chłopskiego syna, który w Ŝyciu widział zaledwie parę metalowych wyrobów, precyzja wykonania wydała się
wręcz cudowna.
Ślepia węŜa tworzyły dwa wielkie klejnoty. Gdy Lar końcem palca otarł kurz z jednego z nich, powierzchnie
szlifu zalśniły ciemną zielenią. Ze szmaragdów wykonano równieŜ kły węŜa.
Lar ujrzał zawiasy z tyłu szkatuły. Wsunął dłoń między szczęki węŜa i spróbował podnieść cięŜkie wieko.
Nie nasmarowane zawiasy sprawiły, Ŝe przyszło mu to ze sporym trudem, lecz w końcu zdołał tego dokonać.
W promieniach słońca zabłysło wnętrze paszczy węŜa wykonane z wypolerowanego do lustrzanego połysku
białego złota. Dno szkatuły zaścielały krwistoczerwone rubiny, spomiędzy których wystawał rozdwojony język
gada. W jego rozwidleniu znajdował się największy skarb; złoty, inkrustowany klejnotami diadem.
Lar znał korony i skarby tylko z barwnych opowieści, snutych przez jego wujów w zimowe wieczory. Mimo to
natychmiast pojął, jakie jest przeznaczenie diademu. Poczuł nieprzepartą ochotę, by umieścić go na
własnych skroniach i przejrzeć się w wypolerowanej pokrywie szkatuły.
Nagle przeniknął go dreszcz grozy. Ogarnęła go pewność, Ŝe jeśli uniesie głowę, ujrzy, Ŝe szkielety
jeźdźców oŜyły i teraz prostują zbielałe kończyny, kręcą chroboczącymi karkami oraz kierują upiorne
wierzchowce w jego stronę. Ledwie odwaŜył się podnieść wzrok, lecz gdy to uczynił, stwierdził, Ŝe nic się nie
zmieniło. Jeźdźcy wciąŜ stali na swoich miejscach. NajbliŜszy sterczał niemalŜe nad chłopcem, lecz
niewątpliwie nie poruszał się.
W oddali nad trzcinami i kępami krzewów przetaczały się chmury barwy stali, wieszczące rychłą odmianę
pogody. Na łące jedynie słaby wiatr poruszał źdźbłami traw i szemrał słabo między kośćmi druŜyny
szkieletów.
Lar zadał sobie pytanie, co właściwie moŜe grozić mu na tym pradawnym cmentarzysku. Nie widział
niczego naprawdę niebezpiecznego, dlaczego zatem miałby lękać się szczątków czyjejś minionej potęgi i
chwały? Przez całe Ŝycie musiał wysłuchiwać bajań dziadków, przestrzegających przed nieziemskimi
mocami. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe gardzi ich tchórzostwem. Nie dla niego strachy i mary ciemnych
chłopów. Lar opuścił ponownie wzrok i sięgnął po diadem. Gdy go poruszył, usłyszał zgrzyt zwalnianego
rygla. Wieko szkatuły opadło cięŜko na jego nadgarstek. Chłopiec poczuł, Ŝe jeden ostry jak igła kieł
rzeźbionego węŜa wbija się w jego ciało dosięgając kości. Lar krzyknął z przenikliwego bólu.
Ze szlochem, wolną dłonią szarpnął cięŜkie wieko, próbując uwolnić zranioną rękę. Skaleczenie paliło
nieznośnie, lecz juŜ po chwili poczuł szerzące się wzdłuŜ ramienia odrętwienie. Równocześnie tracił jasność
myśli.
Gdy z wysiłkiem podwaŜył wieko i chwiejnie dźwignął się na nogi, mimo mgły zasnuwającej pole widzenia
zdołał jeszcze zauwaŜyć, Ŝe z kryształu stanowiącego kieł węŜa ścieka nie tylko krew, lecz takŜe Ŝółty jad.
Trzy dni później ojciec znalazł Lara, gdy ten brnął przez zarośnięte trzcinami bagno. Ani prośbami, ani
groźbami nie zdołał wydobyć z oszołomionego chłopca chociaŜby słowa wyjaśnienia. Starszy męŜczyzna
dźwignął Lara na ramię i zaniósł go do chaty, do matki zatrwoŜonej losem zaginionego syna.
— Lar! Och, Lar, najdroŜsze dziecko, dlaczego mnie nie posłuchałeś?! Obiecaj mi, Ŝe juŜ nigdy nie
zostawisz mnie samej!
Zrozpaczona kobieta wykąpała i wytarła chłopca, ułoŜyła go na łóŜku przed paleniskiem i pokryła maścią
jątrzącą się ranę na jego ręku.
Później, gdy ojciec poszedł na pole, spróbowała nakarmić Lara zupą, lecz chłopiec nie reagował.
Spróbowała go zachęcić do jedzenia, przystawiając mu łyŜkę do ust. Wtedy syn chwycił ją za rękę i ugryzł.
Kobieta krzyknęła przeraźliwie, rana bowiem zapiekła jak natarta solą.
Strona 2
Carpenter L. - Conan Sobowtór
I
TAŃCZĄCE PAŁKI
W lochu unosił się zastały odór ludzkiego nieszczęścia. Mrok i zaduch tworzyły prawie namacalny opar
rozpaczy, przecięty przez wąskie pasmo mętnego światła wpadającego przez kratę wysoko w górze. Z
miejsca, gdzie promień blasku padał na kałuŜę pełną gnijącej słomy, unosiły się smuŜki pary.
Ponad dwudziestu mieszkańców lochu stojąc lub siedząc w kucki opierało się o chropowate, kamienne
ściany. Większość stanowili nemediańscy chłopi pańszczyźniani — ogorzali męŜczyźni w sięgających kolan
sukmanach, przepasanych parcianymi sznurkami. Inni, cudzoziemcy, nosili bardziej egzotyczne stroje.
Zawadiaccy ulicznicy, trudniący się w Dinander złodziejskim rzemiosłem, dzielili los z włóczęgami, którzy
narazili się miejskim władzom. RównieŜ kondycja więźniów była rozmaita: hardzi osiłkowie rozpierali się na
najlepszych miejscach przy wejściu do lochu, zaś zgnębieni torturami wieśniacy jęczeli w najciemniejszych
kątach.
Więzień, na którego los zawziął się najsroŜej, leŜał z ugiętymi nogami na środku celi, twarzą do mokrej
podłogi. Brudna stopa w sandale sterczała w łacie blasku, poprzecinanej cieniem kraty.
Niedola tego właśnie człowieka wyjątkowo troskała jego towarzyszy, którzy od dłuŜszej chwili głośnymi
krzykami starali się zwrócić na siebie uwagę wartowników:
— StraŜe! Biedak Stolpa umarł! Wyciągnijcie go stąd!
— Tak, zabierzcie go z lochu! Zaczyna cuchnąć! Krępy więzień z bujną brodą podszedł do drewnianych
drzwi i wymierzył w nie trzy kopniaki wystarczające, by mury więzienia zadrŜały w posadach.
— Zabierzcie go stąd! Zabierzcie go stąd!!! — zaczął wrzeszczeć.
Więźniowie podjęli skandowanie, uzupełniając je przeciągłymi gwizdami. Krzyczeli wszyscy, którzy mieli na
to dość siły, z wyjątkiem młodego męŜczyzny, opartego o ścianę obok wejścia.
Był to barbarzyńca z Północy. Wysoki, doskonale umięśniony młodzieniec wyglądał na osiemnaście
wiosen. Miał bujne, czarne włosy i dostrzegalne zaczątki brody. Nie dopasowane spodnie i koszula
nemediańskiego kroju wyglądały groteskowo na jego wspaniale umięśnionym ciele. Barbarzyńca nie
spuszczając wzroku z drzwi, rozmawiał szeptem ze stojącym obok męŜczyzną, łotrzykiem o złamanym nosie,
który wszczął panujący obecnie zamęt.
— Idą! — poznaczone bliznami oblicze starszego męŜczyzny spowaŜniało. — Pamiętaj, co masz zrobić,
Conanie! Inni teŜ mają swoje zadania.
— Oczywiście, Rudo.
Rozległy się kroki za drzwiami i szczęk Ŝelaza. Młodzieniec wyprostował się. Wrzaski współwięźniów
stopniowo ucichły.
— Zatracone łajno! — zagrzmiał chrapliwy głos na korytarzu. — Spokój ma być, inaczej kaŜę was
naszpikować strzałami!
Brodacz, który kopał w drzwi, rozłoŜył dłonie w błagalnym geście i wskazał nieruchomą postać na środku
lochu.
— Wasza miłość, Stolpa skonał parę godzin temu. W celi i tak jest tłoczno. Prosimy, Ŝeby go stąd zabrano.
— Zdechł, co? — rzucił ochryple niewidoczny dozorca. — Który z was go zadusił, łotry?
— śaden, panie — brodacz nerwowo ścisnął dłonie. — Wiesz przecieŜ, łaskawy panie, Ŝe od jakiegoś
czasu chorował.
— I dobrze. Niech sobie gnije. A ty razem z nim, Falmar! — Dozorca wymamrotał coś do kogoś z boku, po
czym odezwał się ponownie: — Jaką mam pewność, Ŝe to nie sztuczka?
Wśród więźniów rozległ się pomruk niezadowolenia. Garbatonosy Rudo przeszedł szybko na środek lochu,
nakazał Falmarowi odsunąć się i powiedział do dozorcy:
— Panie, za pozwoleniem…
Demonstracyjnie kopnął leŜącego męŜczyznę z taką siłą, Ŝe przesunął jego ciało o dobre dwie stopy.
— Cierpienia Stolpy dobiegły kresu, panie — Rudo odwrócił się w stronę drzwi i nieznacznie pochylił głowę.
— Nasze dopiero się zaczynają. Raczycie go zabrać, panie?!
Więźniowie czekali w milczeniu, nieruchomi jak głazy. Po drugiej stronie drzwi rozległy się niewyraźne
pytanie i odpowiedź, a następnie zabrzmiało warknięcie:
— Dobrze, ale musicie sami go wynieść. MoŜe umarł na jaką zaraźliwą francę? Wolno go nieść najwyŜej
dwóm, nikomu więcej.
Rudo i Falmar dźwignęli ciało Stolpy za ręce i nogi. Gdy rozległo się głuche szczęknięcie zasuwy niemal
wszyscy więźniowie drgnęli nerwowo. CięŜkie drzwi otworzyły się do środka.
— No juŜ! Wynoście go, Ŝywo!
Właścicielem chrapliwego głosu był męŜczyzna o policzkach pokrytych siwą szczeciną, ubrany w spiŜowy
hełm i kamizelkę z czerwonej skóry — strój członków straŜy miejskiej. Zdecydowanym ruchem kuszy dał
znak dwóm więźniom. Drugi, chudszy straŜnik nie zdejmował dłoni z uchwytów antab, by zamknąć drzwi
natychmiast po ich wyjściu.
Gdy Rudo i Falmar mijali próg, wszyscy więźniowie naraz rzucili się do wyjścia. Młodzik z Północy chwycił
Strona 3
Carpenter L. - Conan Sobowtór
za ramię trzymającego sztaby straŜnika i wciągnął go do lochu. Równocześnie Rudo i Falmar upuścili Stolpę i
rzucili się na starszego dozorcę. Rzekomy nieboszczyk cudownie zmartwychwstał i z furią wsparł ich atak.
Młody barbarzyńca stracił parę cennych chwil na pozbawienie straŜnika przytomności wściekłymi ciosami
pięści. Kilkakrotnie szarpnął pałkę zawieszoną na nadgarstku ofiary tak silnie, iŜ rozległo się chrupnięcie
rwanych ścięgien i łamanych kości. Wreszcie rzemień pękł. Barbarzyńca zacisnął rękę na broni z twardego
drewna i odepchnął na bok nieprzytomnego straŜnika.
Conan wydał z głębi piersi mroŜący krew w Ŝyłach okrzyk bojowy i rzucił się w ciŜbę więźniów starających
wydostać się z lochów. Do tego czasu w wartowni zrobiło się ciasno od walczących męŜczyzn. Trzeciego
dozorcę o nalanym karku powalono na ziemię i rozbrojono. Daremnie, z twarzą zalaną krwią, starał się
wyczołgać spod prześladowców. Do walki włączyło się co najmniej czterech innych straŜników. Gdy
barbarzyńca przepychał się między buntownikami, dwaj następni męŜczyźni w kolczugach zbiegli po wąskich
schodach prowadzących do izby tortur.
Gdy pierwszy z nich dotarł do walczących, młodzieniec juŜ na niego czekał. Barbarzyńca zamachnął się
pałką. Skraj hełmu złagodził siłę uderzenia, lecz mimo to straŜnik runął jak raŜony gromem.
Drugi męŜczyzna podjął próbę pomszczenia towarzysza. Młodzieniec umknął w bok i cios więziennego
dozorcy trafił go w ramię. Obydwaj zaczęli szermierkę dębowymi pałkami. JuŜ po chwili barbarzyńca z
Północy zdołał zdzielić przeciwnika po kłykciach. Gdy pałka wysunęła się z obezwładnionej bólem ręki,
młodzieniec powalił straŜnika ciosem między oczy. Więzień z długimi, rzedniejącymi włosami natychmiast
rzucił się, by przywłaszczyć sobie broń pokonanego.
Młodzieniec odwrócił się w stronę schodów, gdzie tłoczyli się juŜ następni straŜnicy. Garbatonosy Rudo
wystrzeliwszy bełt tłukł przeciwników kolbą kuszy. Pozostali więźniowie starali się dostać na tyle blisko
straŜników, by uderzenia pałek nie mogły dosięgać ich z pełną siłą. Falmar zmagał się zawzięcie z krępym
dozorcą, dławiąc go jego własnym batem. śylasty Stolpa leŜał u podnóŜa schodów. Tym razem nie dawał
znaku Ŝycia znacznie bardziej przekonująco niŜ przedtem.
Barbarzyńca rzucił się ochoczo na rozpaczliwie broniących się straŜników. PoniewaŜ metalowe hełmy
osłaniały czaszki przeciwników, młodzieniec z Północy wymierzał ukośne ciosy w ich barki. Jego wysiłki
szybko nagrodził trzask pękającego obojczyka i wrzask bólu.
Barbarzyńca wpadł w opętańczy rytm walki. Jego ruchy przypominały ekstatyczny, zawiły taniec. Uderzenia
pałek ześlizgujące się po ramionach i Ŝebrach Conana, powodując piekielny ból sprawiały, Ŝe wymachiwał
swą bronią jeszcze gwałtowniej. Unik, skok naprzód, sparowanie ciosu, cios! Tętniąca krew wygrywała w jego
skroniach gwałtowną pieśń wojenną.
Otaczający Cymmerianina zamęt pozornie zamarł. Stał się jakby daleki i niewaŜny. Barbarzyńca czuł się
wszechpotęŜny i niezwycięŜony. Jego wrogowie ścielili się na lewo i prawo jak skoszone zboŜe.
Rozpaczliwe okrzyki z tyłu sprawiły, Ŝe młodzieniec odzyskał poczucie rzeczywistości. Rozejrzał się, wciąŜ
oszołomiony po bitewnym transie. Z niŜszych lochów przybyła odsiecz dla więziennych dozorców. Część
więźniów zapędzono juŜ z powrotem do cuchnącej nory. Siły buntowników zostały rozdzielone. Fletta,
oprawca o twarzy jak księŜyc w pełni, ustawił się przed wejściem. Mając za plecami dwóch straŜników, okutą
miedzią maczugą walił w głowę kaŜdego, kto próbował wydostać się z celi.
Walka przybrała niepomyślny obrót. Było za późno, by to naprawić, lecz wciąŜ istniały duŜe szansę, Ŝe
większości więźniów uda się wydostać z podziemi. Wejścia na górę broniło tylko dwóch straŜników, którzy
cofali się przed nieustępliwie nacierającymi buntownikami z Rudonem i Falmarem na czele.
Lecz chwilę później z góry dobiegły stanowcze komendy. U szczytu krętych, pozbawionych poręczy
schodów pojawili się tym razem członkowie śelaznej Gwardii. śołnierze w czarnych, metalowych hełmach
oraz pancerzach dobyli zakrzywionych szabel i ruszyli w dół.
Ich dowódca przeszedł przez łukowato sklepione drzwi na szczycie schodów i przyglądał się natarciu. Był to
wysoki, dystyngowany męŜczyzna z wypielęgnowanymi czarnymi wąsami. Trzymał dłoń na rękojeści broni
pod płaszczem, lecz nie schodził z podestu. Nachylił się do towarzyszącego mu oficera i coś szepnął.
Podwładny ruszył w dół po schodach, zaś dowódca utkwił spokojne spojrzenie w młodzieńcu z Północy.
Końcówka walki była krótka i brutalna. Szczęśliwsi więźniowie stracili przytomność pod ciosami Ŝądnych
zemsty straŜników. Tych, którym los nie sprzyjał, rozsiekali członkowie śelaznej Gwardii.
Barbarzyńcę otoczyli straŜnicy. Jeden z nich, grubas w skórzanej kamizelce, zdołał przycisnąć młodzieńca
do ściany, po czym bez większego trudu rozbrojono buntownika. PoniewaŜ Cymmerianin nie przestawał się
szarpać, zadarto mu na głowę koszulę i powalono na kolana. Mimo to Conan nadal wyrywał się tłukącym go
ze wszystkich stron niewidocznym przeciwnikom. Spodziewał się, Ŝe lada chwila poczuje w trzewiach chłód
stali, lecz z nieznanych powodów więzienni dozorcy uŜywali tylko pałek. Wykręcono mu ręce na plecy, po
czym szybko i pewnie skrępowano. Czyjaś wielka, spocona łapa zacisnęła się na szyi młodzieńca.
Ze wszystkich stron rozlegały się głuche odgłosy ciosów, jęki i błagania o litość. Walka dobiegła końca.
PoniewaŜ Conan pojął, Ŝe prześladowcy chcą wziąć go Ŝywcem, wyrywał się im tym gwałtowniej. śywo
wyobraŜał sobie tortury i upodlenia, które mu niechybnie szykowano.
Barbarzyńca zorientował się niebawem, Ŝe pozostałych przy Ŝyciu więźniów wpędzono z powrotem do celi,
jednak ci, którzy go pojmali, nadal nie pozwalali mu podnieść się z klęczek. TuŜ obok rozległ się spokojny,
Strona 4
Carpenter L. - Conan Sobowtór
rzeczowy głos:
— To jego nazywają Conanem?
— Tak, panie. To Cymmerianin. Niebezpieczny zabijaka, pewnie był jednym z prowodyrów buntu — w
głosie straŜnika wibrował gniew i pogarda. — Za pozwoleniem, panie marszałku, powinno się mu przetrącić
kolana albo zabić od ręki!
— Odsłońcie mu twarz.
Conanowi zdarto z głowy koszulę. Ujrzał zasłaną skrwawionymi ciałami wartownię, nieprzeniknione oblicze
oficera w czarnym płaszczu i wykrzywioną twarz przytrzymującego go straŜnika.
Oficer przez chwilę przyglądał się barbarzyńcy zimnym wzrokiem, po czym rzekł pozbawionym wyrazu
tonem:
— Wsadźcie go do pojedynczej celi. Przyjdziemy po niego później. — Marszałek obrócił się na pięcie,
zamiatając posadzkę płaszczem. Odchodząc, rzucił przez ramię: — Od tej pory jest pod jurysdykcją barona.
II
PAŁAC
Powóz przetaczający się z łoskotem bocznymi uliczkami Dinander śledzono ukradkiem zza drzwi i okien
pogrąŜonych w ciemnościach domostw. Mimo nocnej pory, obserwowano przejazd nawet w zasłanych
odpadkami najnędzniejszych zaułkach. Taką uwagę poświęcano wszystkim wydarzeniom, wykraczającym
ponad przeciętność Ŝycia w prowincjonalnym mieście. Postępowano tak, by znaleźć temat do plotek,
podsycać intrygi, lub teŜ ze zwyczajnego strachu.
Jazda po nierównych ulicach stanowiła dla pasaŜerów topornego powozu srogie doświadczenie. Okute
Ŝelazem koła ślizgały się gwałtownie po niezbyt gęstych brukowcach, chociaŜ trzy gniade konie równo
ciągnęły pojazd. Koła zapadały się groźnie w kaŜdy z przecinających ulice rynsztoków, by po chwili
wyskakiwać w górę jak wystrzelone z katapulty.
Zarówno woźnica, jak i siedzący obok pasaŜer, z trudem utrzymywali się na miejscach. Jeszcze większą
niewygodę podróŜ sprawiała człowiekowi, który ze związanymi na plecach rękami turlał się po dnie powozu.
— LeŜ spokojnie, śmierdzący barbarzyńco, albo przyłoŜę ci pałą!
Woźnica poparł swe słowa uderzając rękojeścią bata w plecy zwijającego się z bólu więźnia.
— Na Croma! Zabijecie mnie! — skargi barbarzyńcy tłumiła przykrywająca go końska derka. — Ledwie
mogę oddychać!
— Cicho, Cymmerianinie! — pasaŜer w czarnym płaszczu, marszałek Durwald, nie tracił spokoju. — Pan
baron nakazał, by zabrać cię z więzienia. JeŜeli jednak ktoś cię zobaczy, przestaniesz być potrzebny mojemu
panu. Wówczas spotka cię los, odpowiedni do twojego urodzenia i występków. Siedź cicho, jeŜeli nie chcesz
źle skończyć! — opuścił na barbarzyńcę pełne pogardy spojrzenie. — I nie próbuj zrywać więzów!
DojeŜdŜamy juŜ do pałacu.
Woźnica cmoknął i potrząsnął lejcami, by popędzić konie. Po chwili Cymmerianin poczuł, Ŝe rydwan
przejeŜdŜa przez most z grubych bali — gładki jak atłas w porównaniu z brukiem miejskich ulic. Rozległy się
powitalne okrzyki i łoskot otwieranej cięŜkiej bramy. Po chwili kołysanie ustało: powóz zatrzymał się.
Z Conana ściągnięto derkę. Ledwie zdąŜył podgiąć pod siebie zdrętwiałe nogi, gdy wywleczono go na
zewnątrz i ciśnięto na ubitą ziemię. Przypadł na kolano, odzyskał równowagę i dźwignął na równe nogi.
Marszałek gestem rozkazał mu iść w stronę bocznego wejścia do budowli, przed którą się znajdowali.
Woźnica pchnął go gwałtownie. Conan odwrócił się ku niemu z mrocznym błyskiem w oczach. MęŜczyzna
cofnął się o krok, na chwilę zapominając, Ŝe więzień ma skrępowane ręce. Młodzieniec z Północy rozejrzał
się wokół siebie, przeciągnął z całych sił obolałe kończyny i ruszył niechętnie we wskazanym kierunku.
Budowla przed nimi bardziej przypominała fortecę niŜ pałac. Otaczający ją mur wznosił się na wysokość
trzech dorosłych męŜczyzn, a dach wartowni stanowił platformę dla obrońców. Dodatkową ochronę
zapewniały okrągłe wieŜyczki we wszystkich czterech rogach głównej bryły budynku. Pałac postawiono z
ociosanych kamieni, lecz wzdłuŜ ścian przycupnęły murowane stajnie i oficyny. Szlachecka rezydencja
górowała ponad nimi. Obydwa wielkie skrzydła głównego wejścia stały otworem, szeroka smuga Ŝółtego
blasku padała na kamienny ganek.
Marszałek Durwald nie miał zamiaru zbliŜać się do jasno oświetlonego frontowego wejścia. Podszedł do
głębokiej wnęki z boku pałacu i przekręcił klucz w zamku okutych Ŝelazem, drzwi. Otworzył je z cichym
szmerem i wraz z pozostałymi dwoma męŜczyznami wszedł do duŜego, oświetlonego lampami
pomieszczenia.
WzdłuŜ jednej ze ścian wisiał rząd płaszczy, pod którymi ustawiono szereg butów. Naprzeciwko znajdowała
się wykoślawiona ława. Conan zdołał rzucić okiem przez drzwi w głębi. Za nimi znajdował się wystawny,
frontowy hol z kręconymi, głównymi schodami, udekorowany gobelinami o jaskrawych barwach.
— Zamknij drzwi! — polecił marszałek.
Woźnica zasunął rygle i pośpieszył uczynić to samo z drzwiami do holu. Durwald dał znak Conanowi, by
usiadł na ławie. Młodzieniec zawahał się, po czym usłuchał. Podszedł do ławy najrówniej jak mógł, starając
Strona 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire