Carole Mortimer CYGANKA, 4-PORADNIKI-Byle co

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Shay.
Nawet nie odwróciła głowy, Patrzyła nieruchomym wzro­
kiem na długą, drewnianą, skrzynie, którą właśnie załadowa­
no na pokład niewielkiego odrzutowca.
Z
jej pięcioletniego
małżeństwu pozostało tylko połamane i zniekształcone ciało
Ricka, które już za chwilę miało odlecieć z Ameryki do ro­
dzinnej posiadłości Falconerów i spocząć w rodzinnym gro­
bowcu.
- Shay.
Nie miała najmniejszej ochoty odwrócić się w stronę
właściciela tego pięknego barytonu, nie miała ochoty go wi­
li. Jak śmiał naruszać spokój jej ostatnich chwil z Ric-
t?
- Na litość boską, Shay!
Na litość boską! Shay miała ochotę odwrócić się i krzyknąć
mu w twarz, że gdyby nie Bóg,. nie byłaby teraz tutaj, zaś Rick
nie leżałby martwy w trumnie. Rick powinien być obok niej!
Przecież ich miłość była dla nich największym szczęściem!
Mimo to Shay nawet się nie ruszyła. Wiedziała, że jeśli raz
ulegnie histerii, wtedy straci wiarę, która pomagała jej zacho-
6
wać spokój. Była przekonana, że choć życie może czasem być
okrutne, w rzeczywistości ludzie nic mają wyboru, a ich los
nie zależy od ich woli.
Ody obsługa samolotu zatrzasnęła drzwi bagażowe, Shay
odwróciła się wreszcie w stronę mężczyzny, który załatwił
wszystkie formalności niezbędne do tego, aby ciało Ricka
mogło opuścić kraj, w którym mieszkali od trzech lat t powró­
cić do ojczystej Anglii- Shay sama
z
pewnością nie dałaby
sobie z tym rady. była na to zbyt zszokowana. Tylko Lyon
Falconer mógł załatwić wszystkie papierki wymagane przy
transporcie ciała za granicę. Shay wiedziała, te Lyon załatwiał
tę sprawę nie ruszając się z Kalifornii, wykorzystując swe
liczne znajomości. Wiedziała również że dwaj bracia nic
mieli sobie od dawna nic do powiedzenia Gdy jej prawnik
poinformował ją, iż Lyon jest w Stanach., odpowiedziała, że
nie chce go widzieć na oczy.
Lyon Falconcr. W ciągu ostatnich trzech lat niemal się nić
zmienił. Choć zbliżał się już do czterdziestki, zachował szczu­
płą, wysportowaną sylwetkę młodzieńca. Starannie wystudio­
wana niedbalość fryzury wymownie świadczyła, że nic żałuje
pieniędzy na fryzjera. Miał długi, prosty nos, kwadratową
szczękę, zdradzającą upór, zaciśnięte surowo usta i przenikli-
we. złotobrązowe oczy, W jego twarzy uderzała arogancja
i twardość. Trzyczęściowy garnitur, szyty na miarę, i jedwab­
na koszula potwierdzały jego status zamożnego biznesmena,
choć bynajmniej nie skrywały jego siły. Siły nie tylko fizycz­
nej. Jak Shay świetnie wiedziała, wystarczyło jedno jego sło­
wo, a najbardziej zacięci przeciwnicy zaczynali się wahać.
Wiedziała również, że jej nie uważa za wroga.
Jednak ona przestała już być prostą Shay Flanagan z Dub­
lina, młodą dziewczyną niegodną tego, by należeć
do
znako­
mitej rodziny Falconerow. Już pięć lat-iemu dostąpiła tego
r
zaszczytu, stała się bratową ,Lyona i zyskała tę pewność siebie,
jakiej nie miała w czasach, gdy była młoda pracownicą lon­
dyńskiego biura. Wtedy Lyon zwrócił na nią uwagę wyłącznie
dzięki jej kruczoczarnym włosom. Shay przekonywała siebie
samą. ze naprawdę jest już kimś innym, ponieważ właśnie
w tej chwili, po raz pierwszy od wielu lat, poczuła, że brak jej
wiary we własne siły.
Oczywiście, nie dała tego po sobie poznać. Patrzyli sobie
w oczy, stojąc nieruchomo na płycie lotniska. W czarnej, je­
dwabnej sukni Shay wyglądała na jeszcze więcej, niż swoje
metr siedemdziesiąt wzrostu, Długie do ramion, czarne włosy
schowała pod kapeluszem. Cienka woalka częściowo przesła­
niała jej twarz i nie umalowane okolone naturalnymi czarnymi
rzęsami oczy. Odznaczała się klasycznie piękną urodą: wyso­
kie kości policzkowe, delikatny nos, duże usta. Wyglądała
jednak tak, jakby już od miesięcy ani razu się nie uśmiechnęła.
I tak było naprawdę.
- Lyon. -Chłodno przywitała szwagra, patrząc spokojnie
i bez śladu uśmiechu na jego twarz, na której malował się
władczy grymas.
- Shay, wyglądasz...
- Beznadziejnie - wtrąciła. Nie chciała słyszeć żadnych
fałszywych komplementów. Wiedziała, że wygląda dokładnie
lak, jak tego można oczekiwać po niedawno owdowiałej ko­
biecie,
- Wcale nie to chciałem powiedzieć - ostro zareagował
Lyon. Przez chwilę wyglądał tak, jakby się na nią obraził, ale
zaraz się opanował,
- Doprawdy? - spytała szyderczym tonem, po czym ru­
szyła w kierunku trapu. Pilot czekaj tylko, aż oboje wsiadą
żeby poprosić kontrolera lotów o pozwolenie na start
- Zmieniłaś się, Shay.
W głosie Lyona dosłyszała zdziwienie. Zesztywniała. Wie­
działa, że gdy już wsiądą do samolotu, będzie im towarzyszyć
tylko stewardesa Jenny. Nic miała najmniejszej ochoty na
spotkanie w cztery oczy ze szwagrem. Ani teraz, ani w prze­
szłości nie mieli sobie nic do powiedzenia.
- Mam teraz dwadzieścia cztery lata, nie osiemnaście
- stwierdziła oschle. Usiadła na fotelu w saloniku odrzutow­
ca i skrzyżowała długie, zgrabne nogi. Z uśmiechem podzię­
kowała lenny, która bez pytania podała jej szklankę mrożonej
herbaty. Pracownicy Falconerów otrzymywali wysokie wyna­
grodzenie między innymi za to, by bez zbytecznych pytań
odgadywać życzenia członków rodziny. Shay odwróciła
wzrok- Jenny sztucznie przedłużała ceremoniał nalewania
whisky dla Lyona. Najwyraźniej mimo upływu lat
jej
szwa­
gier nadal miał magiczny wpływ na kobiety.
- Nie miałem na myśli fizycznych zmian - rzucił Lyon,
gdy Jenny wreszcie wycofała się do kuchni. W jego oczach
pojawiły się gniewne błyski.
- Wreszcie dojrzałam - odrzekła Shay. spokojnym ru­
chem zdejmując z głowy kapelusz. Teraz widać było
jej
długą
szyję. Przejechała palcami pianistki po czarnych włosach,
poprawiając starannie ułożoną fryzurę. Wyjrzała przez okno.
Niewielki odrzutowiec kołował już w stronę pasa startowego.
- Marilyn nie przyjechała z tobą? - spytała, unosząc nieco
piękne łuki brwi. Splotła pałce na brzuchu. Jej dłonie ozdabiał
tylko ślubny pierścionek.
- Nie, Marilyn nie przyjechała ze mną. - Lyon zacisnął
gniewnie usta.
- Myślałam, że będzie, jest przecież naszym prawnikiem...
- Jednym z naszych prawników - poprawił ją natych­
miast.
- No i twoją żoną - dodała z przekąsem Shay-
- Tak, ale wolałbym o niej w tej chwili nie rozmawiać
- uciął Lyon.
- Jak sobie ż
yczysz
- powiedziała, patrząc na niego zmru­
żonymi oczami. - Przyjechałeś zatem sam, tak?
- Nie było powodu, aby ktokolwiek mi towarzyszył. Nasz
adwokat w Los Angeles załatwił wszystkie sprawy formalne.
- David Anders. - Shay pokiwała głową.
Przez ostatnie dwa miesiące często się z nim kontaktowała.
To on powiadomił ją, że tego dnia ciało Ricka zostanie od­
transportowane do Anglii Miała nadzieję, że Lyon nie będzie
jej towarzyszył w drodze, ale zawiodła się. Senior rodu Falco-
nerów doczekał się wreszcie powrotu Ricka do ojczystej An­
glii, choć, niestety, w trumnie.
- David doskonale wszystko załatwił - stwierdził krótko
Lyon.
- To prawda - przyznała. Na jej twarzy nieoczekiwanie
pojawił się grymas napięcia.
- Wciąż nic lubisz latać? - spytał, dostrzegając zmianę
w jej wyglądzie.
- Nie cierpię podróży samolotem - odrzekła spokojnie,
podnosząc do ust filiżankę z herbatą. Nawet najmniejszym
drżeniem dłoni nie zdradziła, że z trudem panuje nad swoimi
wnętrznościami. Słyszała wzmagający się ryk silników. Za
chwilę wystartują.
- Zapewne byłoby lepiej, gdybyś pozostała w Los Ange­
les...
- I nie przyjeżdżała do Anglii? - zapytała, nie kryjąc gnie­
wu. - Rick był wprawdzie twoim bratem - dodała lodowato
- ale również moim mężem. Chcę być na jego pogrzebie
i będę!
- Chyba ciężko przeżyłaś te dwa miesiące oczekiwania- po­
wiedział mężczyzna. -Ta podróż w niczym ci nie pomoże.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire