Canoandes Na podboj kanionu Colca i gorskich rzek obu Ameryk becano, Septem

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->CanoandesRozdział IMeksykKGitara i śpiew towarzyszyły spotkaniom na każdym szczeblu – tu Andrzej Piętowski gra na gitarzepo spotkaniu z członkami Klubu Wspinaczy w Meksykufot. Zbigniew Bzdakiedy pod koniec marca 1980 roku ponownie zna-leźliśmy się w  Meksyku, niemal od razu ruszyliśmyna podbój rzek. Spłynęliśmy jako pierwsi Río Moc-tezuma i  Río Atoyac. Na początku kwietnia znaleźliśmy się naniebezpiecznych wodach Río Santa Maria, która płynie korytemwydrążonym w aż pięciu niezwykle zróżnicowanych kanionach.Rzeka okazała się dla nas największym z dotychczasowych wy-zwań. W ciągu dziewięciu dni pokonaliśmy 170 kilometrów, za-liczając dwadzieścia jeden przenosek w miejscach, które okazałysię niespływalne. Do tego straciliśmy cały zapas żywności pod-czas wywrotki pontonu i przez kilka kolejnych dni żywiliśmy sięwyłącznie złapanymi przez siebie rybami. Przeszliśmy prawdziwytest sprawności, cierpliwości i pokory wobec natury.Pełni wiary w  swoje możliwości i  z  głowami przepełnionymiplanami o zdobywaniu kolejnych rzek wróciliśmy do Ciudad deMéxico. I tu nasz entuzjazm gwałtownie zgasł. W polskiej am-basadzie czekała na nas wiadomość, która nadeszła z Almaturu.Właściwie nie tyle wiadomość, co kategoryczne wezwanie donatychmiastowego zakończenia wyprawy i  powrotu do Polski.Czyżby nasz sen o Argentynie i nieprzepłyniętych rzekach w An-dach miał się nie ziścić? Tyle przygotowań, tyle pokonanychprzeszkód, tyle pracy włożonej w organizację wyprawy i wszyst-ko miało pójść na marne? Trudno było się pogodzić z taką myślą.Nakaz Almaturu wywołał burzliwą dyskusję w  naszej nie-wielkiej grupie. Podzieliliśmy się na dwa obozy: tych, którzychcieli się podporządkować i  wracać do Polski, oraz tych,którzy za wszelką cenę pragnęli kontynuować dalszą podróż.Sprawa miała się rozstrzygnąć na spotkaniu z  ambasadoremJózefem Klasą.Kiedy usiedliśmy w bibliotece i zaczęliśmy rozmawiać z kon-sulem Stanisławem Ratajczakiem, z trudem zachowywaliśmyspokój. Ambasador był zajęty, dołączył do nas jednak niecopóźniej. Obydwaj dyplomaci, bardzo nam przychylni, słucha-li z  uwagą naszych argumentów. Marek Byliński, kierownikwyprawy, zaciekle bronił decyzji Almaturu, uważając, że jestodpowiedzialny za sprowadzenie wszystkich do kraju. Częśćgrupy, sami kawalerowie (reszta miała już rodziny), czyli ja– Andrzej Piętowski, Piotr Chmieliński, Jurek Majcherczyki  Jacek Bogucki, staraliśmy się przekonać wszystkich, że bezdotarcia do Ziemi Ognistej nie ma po co wracać do kraju.Zbyszek Bzdak, fotograf wyprawy, był niezdecydowany.Z  jednej strony czuł lojalność wobec kierownika, któremupodlegał, z  drugiej zaś miał uczucie niedosytu, w  końcuprzyjechał tu, by zrobić niepowtarzalne zdjęcia niezwykłychmiejsc. W pewnym momencie Marek poprosił o przerwę, abyzałatwić coś na mieście, i wyszedł.Canoandes 79 nieoczekiwanie stała się wyprawą, która zde-cydowała o  moich dalszych losach i  moim miejscu na ziemi,podobnie jak w  przypadku kolegów, z  którymi dotarłem nadRío Colca i do Ziemi Ognistej. Zbieg wielu okoliczności, w tymtakże politycznych, sprawił, że Polskę, zamiast po kilku miesią-cach od wyjazdu, zobaczyłem po jedenastu latach. Właściwienie powinien się temu dziwić, wyprawa od początku wymykałasię przemyślanym i przygotowanym przez nas planom. Pomimozawirowań i komplikacji pozwoliła jednak zrealizować powziętezamiary i w nowej sytuacji wytyczyć życiowe cele.Wróćmy teraz do roku 1980, kiedy opuściliśmy przyjazneCasper w  Stanach Zjednoczonych i  z  nowiutkim pontonem,wiosłami, kamerami oraz innym sprzętem znaleźliśmy się znóww Meksyku.W planach mieliśmy podbój kolejnych rzek w tym kraju, a po-tem przejazd przez Amerykę Środkową, przepłynięcie kanionuColca w Peru i dotarcie do Argentyny i jej Ziemi Ognistej. Aleo tym opowie już Andrzej Piętowski.Waszyngton, styczeń 20131819CanoandesMeksykZebraliśmy się ponownie późnym popołudniem. Czekaliśmyna Marka. Właściwie nic nowego nie mieliśmy sobie do po-wiedzenia. Wszystkie argumenty zostały przedstawione, terazmusieliśmy tylko poczekać na decyzję ambasadora. W końcurozległ się ostry dźwięk dzwonka do drzwi. Wrócił Marek, go-tując się z wściekłości. Wszedł do biblioteki i krzyknął:– Kto zabrał pieniądze z konta wyprawy?!– Ja zabezpieczyłem nasze wspólne pieniądze, abyśmy mogliskończyć wyprawę do Ziemi Ognistej – odpowiedziałem.Tuż przed spotkaniem w ambasadzie doszliśmy z Piotrem downiosku, że trzeba zabezpieczyć nasze wspólne zasoby finanso-we. Po kryjomu wymknąłem się z naszego obozu i pojechałemdo banku. Pieniądze zdeponowałem u  znajomych Polakówpracujących w  meksykańskim biurze Organizacji NarodówZjednoczonych.Przysłuchujący się nam ambasador był zbulwersowany. Chybapo raz pierwszy, odkąd go poznałem, podniósł głos. I zawsty-dził nas wszystkich.– To wy nosicie krzyżyki na szyjach, chodzicie do kościoła, a za-chowujecie się jak… – tu głos mu się urwał – …jak chuligani.Ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał jego już spokoj-ny głos:– Panie Andrzeju, daję panu mojego kierowcę. Pojedzie pannatychmiast i przywiezie pieniądze. Ma pan na to czterdzieścipięć minut. Pieniądze zdeponujemy w sejfie ambasady. A po-tem zaczniemy rozmawiać.– Tak jest, panie ambasadorze – odparłem. Jego słowa za-brzmiały dla mnie tak, jakby nie wszystko było jeszcze stracone.Wsiadłem do czekającego przez ambasadą auta i wraz z kierow-cą popędziliśmy do znajomych, u których zostawiłem pieniądzewyprawy.Río Santa Maria w Meksyku to kolejny podbój Canoandes 79;w kajaku Piotr Chmielińskifot. Zbigniew BzdakPodczas mojej nieobecności obaj panowie – ambasador i kon-sul – naradzili się i  ustalili plan, który miał pogodzić naszągrupę. Po dostarczeniu przeze mnie pieniędzy i ich przeliczeniuambasador oznajmił:– Rozmawiałem z  niektórymi z  was oraz z  panem konsulemi doszliśmy do wniosku, że ci, którzy chcą, powinni kontynuowaćwyprawę. Pozostali wrócą do domu przy pierwszej nadarzającejsię okazji. Samochód i sprzęt odeślemy do Almaturu najbliższymstatkiem. Grupa kontynuująca wyprawę ma wybrać kierownikai ustalić, jaki sprzęt jest jej niezbędny. Nie chcemy więcej słyszećo nieporozumieniach. Jesteście tutaj, aby wykonać założony pro-gram. Pamiętajcie, że reprezentujecie Polskę, a nie tylko siebie.Teraz czekam na wybór nowego kierownika wyprawy.Po tych słowach wyszedł. Zrozumieliśmy, że nie czas na kłótniei przepychanki. Po krótkiej dyskusji zostałem zgłoszony na kie-rownika. Głosowanie było jednomyślne. Otrzymałem krótkiebrawa i wyszliśmy z biblioteki.Reorganizacja naszej wyprawy wymagała podzielenia ekwipun-ku na ten, który mieliśmy zabrać w dalszą podróż, i ten, którymusiał wrócić do kraju. Część pieniędzy przekazaliśmy kole-gom odlatującym do Polski. Niebawem ciężarówka, motocyklei sprzęt załadowane na statek w porcie Veracruz odpłynęły wrazz  naszym kierowcą Jankiem. A  my musieliśmy znaleźć nowyśrodek lokomocji.Zadzwoniłem do naszych przyjaciół Jadzi i Jurka Jabczyńskich,którzy prowadzili słynny Cyrk Jabczyńskich. Mieszkali w  LasVegas. Poprosiłem ich o znalezienie taniej furgonetki lub vana,abyśmy mogli pojechać do Argentyny. „Nie ma sprawy” – usły-szałem. „Oddzwonimy za dzień lub dwa”. Następna rozmowabyła już zaproszeniem: „Przyjeżdżajcie, mamy coś na oku”.2021CanoandesPoleciałem razem z Piotrem. Jadzia i Jurek odebrali nas z lot-niska, jak zawsze uśmiechnięci, okazujący radość na widok sta-rych przyjaciół. Po południu Jurek, szef akrobatów cyrkowychpracujących w hotelu Hilton-Flamingo, zaprosił nas na spotka-nie z zespołem. Staliśmy w kręgu na placu w centrum miasta,przed ich mieszkalnymi wozami kempingowymi. Jurek wyszedłna środek placu tym swoim charakterystycznym „gumowym”krokiem akrobaty i oznajmił:– Naradziliśmy się z całą grupą. Mamy stałą pracę i nie musimyprzewozić trampolin oraz sprzętu do wielu miejsc. Doszliśmywięc do wniosku, że nasza furgonetka Chevrolet Cheyennenie jest nam potrzebna. Dlatego darujemy ją waszej wyprawie.Mamy nadzieję, że będzie wam służyć do samej Ziemi Ognistej.Na twarzach akrobatów malowały się życzliwe uśmiechy. Myz Piotrem staliśmy jak wmurowani. Byliśmy kompletnie zasko-czeni gestem przyjaciół, myśleliśmy nawet, że trochę jesteśmygo niegodni. Wybąkałem coś jak zapytanie, czy to naprawdęjest prezent. Akrobaci roześmiali się tylko i otoczyli nas zwar-tym kołem, gratulując i  zapraszając na wieczorne przyjęciew schronisku, wysoko ponad Las Vegas, w Sierra Nevada. Piotrdostał kluczyki do samochodu, a ja tytuł własności do naszegonowego wspaniałego auta.Nazajutrz przerejestrowaliśmy samochód na moje nazwisko, bomiałem już amerykańskie prawo jazdy z Chicago. Do zderza-ków przykręciliśmy niebieskie tablice rejestracyjne z  Nevady.MeksykNa złomowisku zakupiliśmy białą naczepę kempingową dozamontowania na platformie, z drzwiami z tyłu, do tego dwaskórzane fotele i  mnóstwo innych niezbędnych rzeczy. Pod-pięliśmy jeszcze do furgonetki platformę dwukółkę, na którejmieliśmy zbudować nową przyczepę kajakową.Następnego dnia wyruszyliśmy z  zawrotna prędkością 70 milna godzinę na południe, do granicy z  Meksykiem. Celnicymeksykańscy chcieli wprawdzie opodatkować dwóchgringos,ale pokazaliśmy im list od prezesa Narodowego Instytutu Spor-tu i  pisma z  ambasady, wręczyliśmy kilka proporczyków orazbroszurek wyprawy i pozwolono nam jechać dalej.Podróżowaliśmy wzdłuż Sierra Nevada, półpustynnych wzgórzporośniętych kaktusami. Słońce prażyło niemiłosiernie. Ja pro-wadziłem, a Piotr, wysmarowany obficie olejem diesla, opalał sięw najlepsze, rozparty na jednym ze skórzanych foteli, które przy-kręciliśmy do podłogi przyczepy. Odkąd go znałem, uwielbiał sięopalać. Widziałem Piotra w lusterku wstecznym – gdy chciał sięzatrzymać, po prostu dawał znak. Po czterech dniach dotarliśmydo stolicy, zajeżdżając z gracją przed dom przyjaciół, u którychsię zatrzymaliśmy. Byli pod wrażeniem naszego nowego auta,informacji o niesamowitej szybkości, jaką nasz „chevy” rozwijał,i o zaoszczędzonej fortunie. Zaprzyjaźniony kajakarz, Luis Sier-ra, zabrał auto do warsztatu na politechnice i w ciągu tygodniamieliśmy nową przyczepę na kajaki, wyposażone wnętrze nacze-py kempingowej i nawet dzwonek do kabiny kierowcy. Wszystkoza darmo – kolejny prezent dlalos amigos Polacos.Podczas gdy my dokonywaliśmy reorganizacji naszej wyprawy,konsul Ratajczak robił wszystko, co w jego mocy, by umożliwićnam uzyskanie wiz do bananowych republik. Problem w tym,że władzę w Nikaragui przejął rząd promoskiewski zwalczanyprzez oddziały contras wspomagane przez CIA i  prezydentaRonalda Reagana. Groźba rozprzestrzenienia się wpływów ko-munistycznych zawisła nad całym regionem. Polska znalazła sięna liście państw, których obywatele musieli się starać o specjalneNowy samochód potrzebował nowej przyczepy;musiała ona pomieścić większą część bagażu wyprawyfot. Zbigniew Bzdakwizy, dokładnie określając i dokumentując cel podróży. To zaśtrwało wieki. Na szczęście konsul, będący dziekanem KorpusuKonsularnego, zwołał dwie narady konsulów akredytowanychw Meksyku i tak pokierował sprawą, że w ciągu tygodnia uzy-skaliśmy pozwolenie na wjazd do wszystkich krajów. Z wyjąt-kiem Hondurasu.Moim zadaniem było odebrać wszystkie wizy z  konsulatówzlokalizowanych w różnych częściach Ciudad de México. Jeź-dziłem na motocyklu, w  żółtym kasku hokejowym produkcjiZSRR na głowie i  podkoszulku z  napisem „Polonia”. Mójwygląd musiał wzbudzać sympatię, bo często zwalniano nasz opłat za pieczątki i znaczki w paszportach. Cieszyłem się teżsporym zainteresowaniem ze strony urzędniczek konsularnych,które częstowały mnie kawą najwyższej jakości.Od dawna byliśmy gotowi do wyjazdu na południe. Sprzęt pły-wacki został sprawdzony na rzece Amacuzac, samochód przy-stosowany do jazdy w terenie, dwa zapasowe koła zamontowaneGuillermo López Portillo był pod wrażeniem naszych dokonań oraz naszego samochodu,który otrzymaliśmy od cyrkowej grupy Jabczyńskich z Las Vegasfot. Zbigniew Bzdak2223Canoandesnad kabiną, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Tegucigal-pie nadal milczało odnośnie naszych pozwoleń na przejazdprzez Honduras. Upłynął miesiąc od powrotu z  Las Vegasi  trochę się już niepokoiliśmy o  losy naszej wyprawy. Fiestypożegnalne odbywały się nieprzerwanie w  każdy weekend.Konsul Ratajczak był jednak dobrej myśli.– Panowie, sprawa będzie pozytywnie załatwiona – powtarzał.Któregoś poranka zadzwoniłem do ambasady i wreszcie usły-szałem komunikat, na który od tak dawna czekaliśmy.– Proszę jechać z paszportami do konsulatu Hondurasu. Czekana pana konsul o  długim, pięknie brzmiącym hiszpańskimnazwisku. Niestety, będzie opłata, po dziesięć dolarów od wizy– poinformował mnie Stanisław Ratajczak.Pospiesznie przebrałem się w bardziej wizytowy strój i pogna-łem na motorze do śródmieścia. Zaparkowałem motocykl nachodniku przed wejściem do konsulatu honduraskiego i zgło-siłem ochroniarzowi, że ma go pilnować. Nie wiedząc, kimjestem, posłusznie odparł: „Siseñor, no hay ningún problema”,Tak, proszę pana, oczywiście. I uśmiechnął się służbowo, od-słaniając piękne białe zęby. Wypełniłem formularze, podałempaszporty do okienka konsularnego. Poczęstowano mniecaféde altura– najlepszym gatunkiem kawy, którą uprawia sięwysoko w  górach – i  kazano czekać. Zaczęło mi się dłużyć.Po trzeciej kawie, kiedy byłem już mocno pobudzony kofeiną,zostałem poproszony do gabinetu konsula. Przystojny młodydyplomata podał mi rękę na powitanie. Zaczął rozwodzić sięnad przykładnymi stosunkami łączącymi go z jego przyjacie-lem konsulem Ratajczakiem. Przepraszał też kilka razy, że mu-sieliśmy tyle czekać na wizy do jego pięknego kraju. W końcuwręczył mi paszporty, w których tkwiły kartki z wizami i wie-loma pieczątkami.–No hay ningún problema, señor Pietowski.Nie mogłem wamwbić wiz do paszportów, bo wystawiłem wizy tranzytowe naczterdzieści osiem godzin. Ale to wam na pewno wystarczy naprzejazd do Nikaragui – zapewnił.Podziękowaniom z  obydwu stron nie było końca, czułem sięświetnie w  roli prawie konsula Polski w  Meksyku. Wróciłemradosny z  naszymi paszportami zawierającymi komplet nie-zbędnych wiz. Koledzy powitali mnie entuzjastycznie. Wresz-cie nadszedł czas wyjazdu. Ambasada polska zaprosiła nas napożegnalne spotkanie. Wcześniej jednak wydaliśmy najdłuższąfiestę pożegnalną w obozie przy olimpijskim torze kajakowymCuemanco. Żegnaliśmy wielu przyjaciół, tak Polaków, jakMeksykanów. A potem udaliśmy się do ambasady znajdującejsię przy swojsko brzmiącej dla naszych uszu Calle Cracovia.Ostatnie słowa podziękowań i w drogę!MeksykChevrolet, pokonując ostre zakręty, wspinał się na krawędźSierra Nevada. Z  góry spoglądaliśmy na malejące w  doliniejedno z największych miast naszej planety. Byliśmy wzruszeni,przypominając sobie tysiące sytuacji, w  większości dobrychlub nawet wspaniałych, jakie przeżyliśmy w tym mieście wśródfantastycznych przyjaciół. Czuliśmy, że zamyka się pewien etapw naszym życiu.Trzech z nas siedziało w kabinie, dwójka obserwowała krajo-brazy z wygodnych foteli w przyczepie kempingowej. Czasamici z tyłu używali dzwonka, aby poinformować nas, że mamy sięzatrzymać, czy to na zrobienie zdjęć, małe zakupy w przydroż-nej budzie, czy to do toalety. Wciąż wspominaliśmy przeżyciaostatniego roku, raz po raz wybuchaliśmy śmiechem, przypo-minając sobie przygody na rzekach, zwłaszcza z naszymi gośćmiw pontonie. Przyjemny wiatr z południa rozsadzał nam piersifalami radości. Byliśmy na szczycie świata: droga do PatagoniiZadowolenie ze zwycięstwa – Piotr Chmieliński niesiekajak po przepłynięciu Río Pescados w Meksykufot. Zbigniew Bzdak2425Canoandesstała przed nami otworem! Wiele lat pracy i  niebywały upórzaczęły w  końcu owocować. „Chevy” pokonywał kilometryz szybkością małej awionetki. To nie ciężki star mitrężący całetygodnie na przejazdy.Problemy pojawiły się zaraz po przekroczeniu granicy stanuVeracruz. Na gorącym asfalcie zaczęły pękać przywiezione zezłomowiska w  Las Vegas opony. Co kilkanaście kilometrówstawaliśmy w przydrożnych warsztatach, gdzie zaklejano dziuryi wykonywano magiczne wprost sztuczki, łatając stary kauczuki kiwając przy tym z politowaniem głowami.– Na tych oponach do Argentyny z pewnością nie dojedzie-cie – zawyrokował jeden z  umorusanych wulkanizatorów,oglądając mapę podróży wymalowaną na ścianie przyczepykempingowej.Uznaliśmy, że na razie musimy dojechać do stolicy stanu,Méridy. To wielkie miasto i tam na pewno coś wymyślimy. Naostatnich kołach wjechaliśmy do miasta i  znaleźliśmy nocleg.Upał był niesamowity, nawet w nocy.Rano, odświeżeni po podróży, udaliśmy się do pałacu guber-natora, aby wręczyć mu list polecający od meksykańskiegoprezesa Instytutu Sportu, prywatnie brata prezydenta kraju– Guillerma Lópeza Portilla. Przyjęto nas bardzo serdecz-nie. Obydwaj panowie przyjaźnili się od lat i  byli wysokopostawionymi działaczami tej samej partii – PRI (Partii Re-wolucjo-Instytucjonalnej) – która od sześćdziesięciu lat spra-wowała władzę w  kraju. Po wypiciu świetnej kawy i  odśpie-waniu jakichś pieśni przy akompaniamencie gitary wreszciezapytano nas, czy czegoś nie potrzebujemy przed wyjazdemdo Gwatemali. Skromnie poinformowaliśmy gubernatora,że mieliśmy problemy z  ogumieniem samochodu i  kilkomainnymi drobiazgami.–No problem– odparł gubernator płynną angielszczyzną. –Wszystko naprawią w  warsztatach policyjnych, mają bardzopodobne samochody do waszego.Wydał polecenie i kilka piosenek później powiedziano nam, żemożemy jechać do warsztatów. Nasi artyści wykonali pożegnal-ne zdjęcia i obiecaliśmy odezwać się już z Argentyny.– Uważajcie na siebie w bananowych republikach, nie podró-żujcie nocą – pożegnał nas gubernator.W  warsztatach policji stanowej przyjęto nas „na baczność”.Kierownik wypytywał, czego potrzebujemy, coraz odważniejwięc wyliczaliśmy zużyte części w  starym chevrolecie. Tymsposobem wymieniono olej, zainstalowano nową prądnicę orazwyklepano przygięty błotnik i  klapę. Potem do pracy ruszylilakiernicy. Problem był tylko z  oponami, właściwego rozmia-ru nie było w magazynie. Pogodny kierownik warsztatów nieprzejął się tym zbytnio, zadzwonił do firmy Goodyear i załatwiłpozwolenie od kogoś „na górze” na zakup czterech nowych sze-rokich opon typu wrangler. Tak mu poradzili eksperci, słysząc,że jedziemy do Argentyny. Po dwóch dniach samochód i przy-czepa wyglądały jak nowe. Sprawny lakiernik odmalował nasząamatorską mapę na ścianie przyczepy kempingowej, wypisałreklamy firm sponsorujących, a  na drzwiach umieścił nazwęKlubu Kajakowego „Bystrze” w  języku hiszpańskim. Z  bokupojawił się napis informujący, skąd wziął się ten wspaniały we-hikuł: „Dar Grupy Jabczyńskich z Las Vegas”. Na szybie tylnychdrzwi przyczepy nakleiliśmy kolorowy portret papieża JanaPawła II, uśmiechniętego i błogosławiącego całemu światu.Długo nie mogliśmy się rozstać z  naszymi dobroczyńcami.Zamknęli garaż i  odbyła się krótka, ale „intensywna” fiesta.Później mocno rozweseleni rozjechali się do domów. Nas na-tomiast chevrolet powiózł do sąsiedniego stanu Quintana Roo,do serca tajemniczej kultury Majów.Rozdział IIGwatemalaLśniący nowym lakierem chevrolet pędził równą asfal-tową szosą na południe, szlakiem jednej z najstarszychkultur amerykańskich. W podziw i zadumę wprawiałynas majestat i  tajemniczość odwiedzanych majańskich miast:Xel Ha położonego nad samym morzem, Chichén Itzá z  po-tężną piramidą Kukulkana czy portowej miejscowości Tulum,z małą plażą ze złotym piaskiem i turkusową wodą u stóp ruinkamiennych budowli. List z  Ministerstwa Kultury Meksykuotwierał nam bramy do wszystkich zabytków pradawnej cywili-zacji, co przy naszym skromnym budżecie i wielkiej ciekawościświata było nie lada pomocą. W  muzeach mogliśmy fotogra-fować eksponaty. W  ruinach miast Majów pozwolono namzaglądać do wszelkich zakamarków i wspinać się po stopniachpiramid, by z  ich szczytów zachwycać się oszałamiającymiwidokami. Atmosfera wokół nas, Polaków, była niezwykleżyczliwa i serdeczna. Szczególnymi względami darzyła nas płećpiękna. Señority z niedowierzaniem dotykały jasnych niczymlen włosów Jurka i  wysyłały długie rozmarzone spojrzeniaw stronę jasnoniebieskich oczu Piotra.Granicę z  Gwatemalą postanowiliśmy przekroczyć w  mieścieTuxtla Gutiérrez, oznaczonym na mapie dużą gwiazdką. Tamteż mieliśmy zrobić ostatnie zakupy przed wjazdem do bana-nowych republik. By dotrzeć do przejścia, musieliśmy okrążyćBelize, ówczesny Honduras Brytyjski, jak się bowiem okazałow konsulacie w Méridzie, na wizy wystawiane przez Minister-stwo Spraw Zagranicznych w  Londynie trzeba było czekaćprawie miesiąc. Zdecydowaliśmy się zatem na inną trasę, nawetkosztem ominięcia najpiękniejszych raf koralowych świata.Jeżdżąc w ciemnościach nocy, z coraz większym zdziwieniemi  zniecierpliwieniem poszukiwaliśmy Tuxtla. Według mapyznajdowaliśmy się w mieście, którego jednak… nie było! Wresz-cie zapytaliśmy napotkanych wieśniaków o drogę. Śmiejąc sięniczym z udanego dowcipu, wyjaśnili:– Takiego miasta nie ma, to wioska. Mapa, którą macie, zostałaprzygotowana dla naszych nieprzyjaciół, Gwatemalczykówi Belizeńczyków.Belize było wówczas przedmiotem sporu dyplomatycznegoi walk między Gwatemalą a Meksykiem. Do dziś mieszkańcyterenów przygranicznych tego małego państwa czują się nie-zbyt pewnie w swoich domach.Późno w nocy rozłożyliśmy się więc w szczerym polu i zasnęliśmyna polowych łóżkach, trzymając pod śpiworami maczety – nawszelki wypadek. Obudziły nas pierwsze promienie słońca. Szyb-ko zwinęliśmy obóz, zażyliśmy kąpieli w strumyku i z duszą naramieniu ruszyliśmy w kierunku szlabanu granicznego Meksyku.2627 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire