Canham Marsha - Księżycowy jeździec, @KSIĄŻKI (xyz)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Prolog
I
Coverttry, Anglia, i 796 rok
I wzrokiem prosto w twarz księżyca godzę,
Patrząc, jak jadąc on do południka
Po wielkiej niebios i bezśladnej drodze.
Tam i sam, jak kto błądzi, się pomyka.
John Milton //
Penscroso
(tłum. Benedykt Lenartowicz)
Była to doskonała noc do występku - ciemna, ze wschodzącym bla­
dym księżycem. Cisza panowała tak głęboka, że ocieniona postać w sio­
dle mogła dosłyszeć cichutki szelest mgły wijący się wokół pni drzew
i skąpy wanie kropli z gładkiej powierzchni liści. Nawet przez ciężki weł­
niany płaszcz jeździec czuł chłód nocnego powietrza. Podwójny koł­
nierz, postawiony jak najwyżej, prawie dotykał brzegu trójgraniastego
kapelusza. W wąskiej szczelinie między kołnierzem i kapeluszem bły­
skał)' czujne oczy.
- Konie - dobiegł szept z ciemności po prawej stronie.
Tyrone Hart przytaknął. Już wcześniej usłyszał stukot podków na
drodze, obijanie się kół w koleinach i pobrzękiwanie uprzęży.
Szept dobiegł go znowu. Czuło się w nim nutkę podniecenia.
- Para koni. Duża landara, jak się zdaje.
Zbójca zmrużył oczy, gdy przekładał wodze do jednej ręki. Drugą
lekko pogładził szyję wierzchowca, sięgnął pod płaszcz i wydobył pi­
stolet z długą lufą. Nosił go zawsze przytroczony do pasa. Była to broń
wyśmienita, piękny pistolet skałkowy, okuty srebrem i złotem, z łoży­
skiem z orzechowego drewna z rzeźbionym ornamentem, który podkre­
ślał bogactwo inkrustacji. Rzeźbione potwory szczerzące paszcze stano­
wiły zamki - po jednym na każdą lufę, górną i dolną. Dawało to możliwość
oddania dwóch strzałów bez ponownego ładowania.
Tyrone zacisnął długie palce wokół zagiętej kolby i z przyzwyczaje­
nia uniósł pistolet do nosa. Upewnił się, że proch jest podsypany na obie
panewki. W ciągu minionych ośmiu miesięcy tylko raz on sam i Robert
7
Dudley pozwolili sobie na brak czujności wirakcie dokonywania roz­
boju. A nawet wtedy pociągnęło lo za sobą więcej nerwów niż zagroże­
nia. Otyły, głupawy dziedzic, wracający do domu po nocy spędzonej na
hazardzie i pijaństwie, próbował zaimponować brawurą pięknej młodej
towarzyszce. Niezdarnie usiłował wydobyć broń i wypalić, lecz spokoj­
ny, precyzyjny strzał z jednego z pistoletów Tyrone'a wytoczył strużkę
krwi z dłoni szlachcica i wprawił go w omdlenie. Dziedzic upadł twarzą
w błotnistą kałużę.
Hart zerknął w mrok, gdzie koń Dudleya rżał niecierpliwie. Jego
własny czarny rumak, Ares, który wziął imię od boga wojny, siał jak
wykuty z granitu, nieruchomy, cichy, niewidzialny w ciemnościach, je­
śli nic liczyć obłoczków parującego oddechu wydmuchiwanych w mgłę.
Hart znów utkwił spojrzenie we wstędze drogi skąpanej w blasku
księżyca. Chwilami powóz był już widoczny między drzewami, gdy zbli­
żał się krętym traktem. Blask mosiężnej lampy na dachu nie tylko uła­
twiał obserwację, ale też wydobywał z mroku sylwetkę stangreta na koźle.
- Niczego sobie zaprzęg - szeptał Dudley. - Dwa dobrane wałachy,
markietaż na drzwiach... Ma herb?
- Nie widzę.
- Bez forysiów, eskorty. Co o tym myślisz?
- To wszystko dość dziwne. Nie zaszkodzi dokładniej się przyjrzeć.
- Pod Białym Łabędziem gadali dziś wieczór, że gubernator mało
nie dostał apopleksji, że tylu porządnych obywateli napadnięto na jego
drogach. Słyszałem, że zmieszał z błotem twojego ulubieńca, pułkowni­
ka Rotha, na oczach całego regimentu. I jeszcze nie skończył się pienić.
a już pułkownik nabrał takiego wigoru, że prawie zasiekł na śmierć swo­
jego partnera od szermierki. A walczyli na tępe ostrza.
Tyrone zmrużył ciemne oczy. Pułkownik Bertrand Roth nie był ani
jego przyjacielem, ani szczególnie pomysłowym przeciwnikiem. Ten
pyszałek cztery miesiące temu specjalnie zażądał przeniesienia do
Coventry. Chciał sam dopilnować schwytania i powieszenia zbójcy,
znanego miejscowym jako kapitan Starlight*. Odkąd pułkownik uro­
czyście poprzysiągł, że do świąt Bożego Narodzenia zobaczy Starlighta
na szubienicy, wyraźnie zwiększyła się liczba patroli i żołnierzy wysy­
łanych powozami na wabia. Hart nie lekceważył groźby, która nad nim
zawisła, ale nie chciało mu się wierzyć, że zbliżający się pojazd jest
elementem zasadzki. Po pierwsze, był zbyt okazały, by go powierzono
takim prostakom, jak dragoni Rotha. Po drugie, Tyrone miał niesamo-
wite, prawie niezawodne wyczucie niebezpieczeństwa. A na widok wy­
polerowanego, eleganckiego ekwipażu czuł jedynie, że pasażer chce
sobie napytać biedy, skoro wyruszył o tak późnej porze na takie pust­
kowie.
Czujności jednak nigdy za wiele. To ona pozwalała mu prowadzić
grę i zachować życie przez minione sześć lat.
- Jeśli Roth macza w tym palce, niedługo się o tym przekonamy.
Delikatnie ściągnął lejce, by Ares wykonał obrót. Powóz właśnie ich
mijał. Tak dużemu pojazdowi zajmie co najmniej sześć minut przebycie
następnego odcinka krętej drogi, która wiła się między dwoma zalesio­
nymi wzgórzami. Człowiek na koniu mógł przejechać przez szczyt wzgó­
rza i zająć pozycję w doskonałej zasadzce po drugiej stronie, gdy wiel­
kie koła ze szprychami doloczą się zaledwie do połowy drogi. Obaj
z Dudleyem nieraz pokonywali ten odcinek, mierzyli krokami za dnia,
wyliczali czas, więc Hart nie wątpił, że bez trudu utrzyma Aresa w krót­
kim galopie. Cienkie pasemka rozrywanej mgły kłębiły się za nimi i za­
mykały jak kurtyna. Podkowy koni prawie nie wydawały dźwięku, gdy
przemierzali gąbczasty grunt. Tyrone, jadąc, zapatrzył się na księżyc,
który połyskiwał zza wierzchołków drzew. Była pełnia. Przejrzysta mgieł­
ka otaczająca niebieskawą tarczę dodawała grozy, jakby księżyc sprzyjał
ich poczynaniom.
Dotarli do zasadzki ze sporym wyprzedzeniem. Tyrone szybko zsiadł
z konia i wyciągnął z zarośli zbutwiałą gałąź. Była nie grubsza niż prze­
gub męskiej ręki. Stangret na pewno jej nie zauważy z wysokości kozła,
ale poczuje, że powóz uderzył w coś dużego, co mogło uszkodzić oś lub
koła. Oczywiście wtedy zsiądzie, żeby zbadać sytuację. A Dudley będzie
tylko na to czekał. Zapewni mężczyznę, iż nic nie stoi na przeszkodzie
dalszej podróży... jeśli tylko, rzecz jasna, pasażerowie uwolnią się od
balastu wszelkich kosztowności, które ze sobą wiozą.
To był pomysł Dudleya, aby tej nocy zamienili się rolami. Jeśli za­
stawiono na nich pułapkę, lepiej, żeby Tyrone zabezpieczał tyły. Harto­
wi niezbyt podobał się ten plan. Dudley kilka lat temu złamał sobie nogę
i mocno utykał. Na koniu był zwinny i szybki jak zdrowy mężczyzna,
ale gdyby coś poszło źle i znalazł się na ziemi...
Tyrone odrzucił tę myśl, zanim ją dokończył. Dudley dobrze sobie
zdawał sprawę z ryzyka. Zresztą obaj je znali.
Gdy odgłosy brzękania uprzęży i turkot kół zbliżyły się ku nim, Ty­
rone znów zręcznie wskoczył na siodło. Postawił wyżej kołnierz i głę­
biej nasunął kapelusz. Omotał lejce wokół łęku, wyciągnął spod płasz­
cza drugi pistolet i podniósł do połowy oba kurki. Ares, posłuszny
Ang,: Światło gwiazd (przyp. tłum.)
8
9
uciskowi kolan swojego pana, stał jak skamieniały. Koń i jeździec wto­
pili się w mrok przesiąknięty mgłą.
- Zapewniam cię, człowieku, że wzrok mam dobry. - Z równą po­
gardą spojrzał na pistolet, jak na zamaskowanego zbójcę. - Więc o to
chodzi? Rabujecie uczciwych podróżnych pod osłoną nocy?
- Nie inaczej - przyznał szczerze Dudley i znów podniósł głos, by
usłyszeli go siedzący w powozie. - A w taką śliczną noc nie zaszkodzi
uczciwym podróżnym, jak wysiądą i łykną świeżego powietrza. Żwawo
tam, wychodzić pojedynczo.
W oknie zamajaczyła blada plama twarzy. Minęła chwila, zanim po­
stać Dudleya została surowo zlustrowana, po czym dał się słyszeć cichy
okrzyk rozczarowania:
-
Mon Dieu,
to nie może być on!
Wyraźnie obca wymowa wprawiła Dudleya w osłupienie, zwłaszcza
że głos był niewątpliwie kobiecy.
- Może to ja-odpowiedział opryskliwie. -A może nie ja, zależy,
kogo się szanowna pani spodziewała. Tak czy siak, mam broń i palec
mnie swędzi na spuście, więc jak mówię: „stać i oddawać wszystko", to
trza się słuchać, bo to dla mnie jak splunąć zrobić to, com rzekł.
Jasna plama trwała nieruchomo w oknie kilka sekund dłużej, niż
Dudley uznał za dopuszczalne. Inny szept, z mroku, podpowiedział stan­
gretowi, by odsunął zasuwkę i otworzył drzwi. Służący podał rękę za-
kapturzonej postaci otulonej płaszczem, która ostrożnie zeszła po stop­
niach, ciągnąc za sobąw garści starannie zebrane spódnice. Kobieta była
zwrócona plecami do światła, tak że Dudley nie widział niczego więcej
prócz zarysu kaptura i luźnego jedwabnego płaszcza.
- Francuzeczka, co? Gadają, że te z was, co się wywinęły od kicha­
nia do koszyka, wywiozły połowę klejnotów koronnych pozaszywanych
w kieckach.
- Kichania do koszyka?
Qu 'est qu
7/
dii?*
Pytanie, wypowiedziane stłumionym szeptem, było skierowane do
stangreta, ale odpowiedział Dudley.
- Ucięcia głowy. O tak... - Uniósł lewądłoń i pokazał kikut małego
palca. - Pocałunku pani gilotyny. Tak, ani chybi macie ze sobą piękną
kolekcję. - Chrząknął i zdecydowanie wycelował broń w drzwi powo­
zu. - No, teraz reszta: wychodzić pojedynczo.
- Tam nie ma nikogo więcej - wyjaśniła z rozgoryczeniem kobieta.
- Zapewniam pana, że jestem zupełnie sama.
- Sama? Podróżuje pani przez rogatkę Chester w środku nocy...
sama?
1
onie utrzymały krótki galop, przekraczając kłodę. Nieresorowane
pudło powozu podskoczyło równie wysoko jak koła, które zderzyły się
z przeszkodą. Zgodnie z przewidywaniami, donośny dźwięk pękającego
spróchniałego drewna kazał stangretowi ściągnąć lejce i postawić stopę
na dźwigni hamulca. Oba konie równocześnie stanęły dęba, zatrzymując
się gwałtownie. Dudley zaczekał, aż stangret zgramoli się z kozła. Trwało
to dość długo, bo mężczyzna uciął sobie drzemkę w czasie jazdy i wyda­
wał się wytrącony z równowagi niespodziewanym postojem. W końcu
znalazł się na ziemi. Dla podpory zacisnął dłoń w rękawiczce na przed­
nim kole i zgięty wpół właśnie zaglądał pod podwozie pojazdu, gdy
Dudley wyłoni! się z cienia.
- Dobry wieczór szanownemu panu. Coś mi się widzi, żeśmy mieli
mały wypadek.
Pozdrowienie, wypowiedziane londyńskim żargonem, przeszło nie­
zauważone. Konie przestępowały z nogi na nogę i parskały, a stangret,
na pół zasłonięty pudłem powozu, sprawdzał oś.
Dudley pochylił się i uniósł dolną krawędź maski, która zakrywała
mu prawie całą twarz.
- Dobry wieczór, panie! Mamy mały kłopot, czyż nie?
Tym razem stangret poderwał głowę tak gwałtownie, że uderzył się
o krawędź drewnianej ramy.
- Maryjo, Józefie święty! - Cofnął się od powozu, rozcierając czu­
bek głowy. -Nie musisz krzyczeć, dobry człowieku. Może i jestem sta­
ry, ale na pewno nie głuchy!
Dudley wyprostował się w siodle i uniósł pistolet, by stangret do­
brze go widział w żółtej smudze światła z latarni powozu.
- I nie ślepy, mam nadzieję?
Mężczyzna skrupulatnie obciągnął przód liberii, by wygładzić za-
gniecenia. Był wysoki i szczupły, a z jego twarzy, pomarszczonej jak
suszona śliwka, dało się wyczytać, że zbyt wiele lat służy szlachetnie
urodzonym, by tolerować zuchwalstwo zwykłego bandyty.
• Franc: Co on powiedział?
10
II
K
- Powiedziano mi... To znaczy, miałam powód przypuszczać... -
Przerwała. Przez chwilę rozważała jeszcze, co ma powiedzieć, wreszcie
zakończyła westchnieniem, które zamieniło się w mgiełkę. - Ale widzę,
że wprowadzono mnie w błąd. Pan z całą pewnością nie jest tym, które­
go nazywają
Capilaine Clair d'Elolle.
- Hę? Kapitan kto?
- Kapitan Starlight. Zasugerowano, że może być w tej okolicy w ta­
ką noc, jak dziś. - Podniosła wzrok na zamgloną tarczę księżyca. - Za­
płaciłam ogromną sumę za tę informację, ale teraz widzę, że zwyczajnie
mnie okpiono.
- Ostrzegałem panią, że to tylko strata czasu, mademoiselle - po­
wiedział stangret z dłońmi złożonymi skromnie za plecami. - Ale jak
zwykle...
- Tak, tak. - Drugi obłoczek oddechu wskazywał na rozczarowanie
kobiety. - Ostrzegałeś mnie, a ja nie słuchałam.
Dudley uniósł pistolet i podrapał się lufą w policzek.
- Chwileczkę. Pani zapłaciła komuś za radę, którędy pojechać, żeby
dać się obrabować?
Stangret udzielił odpowiedzi z prychnięciem zdradzającym iryta­
Kobieta ani drgnęła, więc łagodnie powtórzył pytanie.
- Ach, tak, monsieur. Tak. - Zrobiła niepewny krok naprzód, przy­
ciskając dłoń do piersi, jakby chciała utrzymać serce na miejscu. - Mu­
szę z panem porozmawiać, monsieur. W sprawie wielkiej wagi.
Dudley obejrzał się nerwowo.
- Nie podoba mi się to, kapitanie. Ani trochę.
Z twarzą osłoniętą kołnierzem płaszcza Tyrone przyjrzał się badaw­
czo ciemnościom po obu stronach drogi, szukając śladu ruchu. Wsłu­
chał się w odgłosy z lasu i wzgórz. Próbował wychwycić przypadkowe
parsknięcie konia lub trzaśniecie gałązki pod butem, ale jeśli mieli do
czynienia z nową pułapką zastawioną przez niezmordowanego pułkow­
nika Rotha, to instynkt Tyrone*a jej nie wykrywał.
Znów spojrzał na kobietę. Musiała być bardzo głupia i naiwna, sko­
ro prowadziła tak ryzykowne poszukiwania. Niewielu by się znalazło
mężczyzn, a może i żaden, którzy ośmieliliby się wyruszyć samotnie na
to pustkowie. Tyrone zdradzał wyraźne zaciekawienie wbrew ostrzegaw­
czym spojrzeniom Dudleya zza kręgu bladego światła rzucanego przez
latarnię powozu.
Nie zważając na wspólnika ani na własny zdrowy rozsądek, Tyrone
wetknął broń za pas. Zeskoczył z konia. Leśne poszycie zachrzęściło
głośno pod stopami, gdy zbliżał się do podróżnych.
- Co ty robisz, do wszystkich diabłów? - warknął zdziwiony Dud­
ley.
cję.
- Odradzałem mademoiselle jak najgoręcej ten pomysł. Ostrzega­
łem, że po prostu dorzuca dobrą monetę do złej, bo jaki rozbójnik ogła­
sza, gdzie i kiedy będzie czatował? Przecież ten tak zwany kapitan Star­
light z pewnością już dawno byłby schwytany, gdyby każdy niemyty
chwalipięta wznoszący kufel znał jego plany.
- Rzeczywiście - dobiegł rozbawiony głos z ciemności za nimi. -
Ale swojądrogąciekawe, gdzie ta informacja została kupiona i od kogo.
Stangret i kobieta okręcili się na pięcie i wlepili wzrok w snujące się
warstwy mgły. Nawet Dudley nie spodziewał się, że Tyrone zdradzi swoją
obecność. Teraz jeździec jak widmo wyłaniał się z czerni za pojazdem.
Błyskały tyłko światła odbite od uzdy ogiera i złotych ornamentów na
parze wzniesionych pistoletów.
-
Capilaine Clair d'Etoile -
szepnęła kobieta.
- Pani zadała sobie wiele trudu, żeby mnie znaleźć. Byłoby nieele-
gancko odesłać ją z powrotem rozczarowaną.
Dudley uchylił brzeg maski opadającej mu na twarz.
- Oszalałeś - syknął. - W lesie może się czaić pełno dragonów!
- Jeśli jakiegoś dojrzysz, to zastrzel stangreta, potem podjedź i mnie
zabierz. - Tyrone wyciągnął dłoń w czarnej rękawicy, zapraszając ko­
bietę, by przeszła z nim na drugą stronę drogi. - Manrselle...?
Zawahała się, najwidoczniej zaskoczona, że musi porzucić względ­
nie bezpieczne otoczenie powozu. Tyrone leciutko poruszył głową. Oczy
mu błysnęły. Nie wybierał sobie fantazyjnego przydomku kapitana Star-
lighta. Nadała mu go kobieta, jedna z ofiar napadów, która w histerii
przysięgała, że nie ma nic materialnego między rondem jego trójgrania-
stego kapelusza a górną krawędzią kołnierza - nic proc?- widmowej pustki,
przez którą prześwieca światło gwiazd. Opowieść ta, upiększana w mia­
rę przechodzenia z ust do ust, rozprzestrzeniła się jak pożar i nabrała
wiarogodności; nie było bowiem nikogo, kto by zbliżył się do zbójcy na
tyle, żeby móc obalić przypuszczenie, że jest on istotą nieziemską.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Mgła znów osiadła wokół nóg
ogiera, nim Tyrone zdecydował się złożyć lekki ukłon.
- Jestem do pani usługi, mam*selle. Czy dobrze słyszałem: pani mnie
szukała?
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire