Canham Marsha - Jak błyskawica, @KSIĄŻKI (xyz)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Marsha
CANHAM
Jak BÅ‚yskawica
Prolog
13 lipca 1815
C
złowiek, któremu prawie udało się rzucić świat na kolana, kichnął i wytarł dłoń o połę płaszcza. Z
otwartego okna ciągnęło chłodem, przenikliwy wiatr od morza niósł wilgoć całego tygodnia szalejących
sztormów. Pośród ciemności i mgły czaiło się coś złowieszczego, i to nie tylko za sprawą kiepskiej
pogody. Jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, bez trudu dostrzegał światła pozycyjne „Bellerofonta" –
brytyjskiego okrętu wojennego, kursującego w tę i z powrotem w poprzek ujścia rzeki, jak drapieżnik
skradajÄ…cy siÄ™ w cieniu i czatujÄ…cy na swÄ… ofiarÄ™.
Napoleon Bonaparte wiedział, gdzie patrzeć. Spojrzeniem gniewnym, a zarazem wzgardliwym,
śledził ruchy okrętu od dobrych trzech godzin, od kiedy tylko „Bellerofont" rozpoczął blokadę. Myślał o
własnej flocie, która nigdy nie wróciła do dawnej potęgi po miażdżącej klęsce zadanej jej przed
dziesięcioma laty pod Trafalgarem.
Bonaparte nie wyglądał jak legendarny bohater. Był niski, krępy, z okrągłym brzuszkiem
wypiętym po prostacku nad obcisłymi białymi spodniami z kaszmirowej wełny. Włosy miał jedwabiste o
rudawym odcieniu, oczy szare, zamyślone, zdolne wzbudzić lęk w każdym, na kim spoczęły. Każdego z
sześciu mężczyzn, czekających teraz w ciszy i skupieniu za plecami cesarza, skłaniała do respektu obawa,
by nie zmierzył ich piorunującym spojrzeniem.
– Ekscelencjo, zaczyna padać. Proszę się odsunąć od okna, żeby jego ekscelencji nie zawiało.
– Czy wiesz, że angielskie gazety nazywają mnie „korsykańskim ludojadem"? – zapytał, ignorując te
przejawy troskliwości. – Oskarżają mnie o zdradę stanu i chcą wymusić na tej burbońskiej kukle, żeby
zażądała mojej egzekucji. Chcą skazać mnie – mówił, potrząsając głową – mnie, który nie dał Francji
utonąć we własnej krwi i uczynił z tego kraju mocarstwo. Teraz domagają się mojej egzekucji i chcą z
niej urządzić publiczne widowisko.
Splótł dłonie za plecami, najwidoczniej starając się opanować, po czym odwrócił się twarzą do
grupki oficerów oczekujących z powagą na jego decyzje.
– Jak się wam zdaje, kto ośmieli się zadać mi cios? Ludwik Kapet?
Jemu starcza odwagi ledwie na to, by wkroczyć do Paryża pod osłoną ciężkich dział
sprzymierzonych armii.
– Ludwik za nic nie wydałby takiego rozkazu, ekscelencjo – odrzekł Henri–Gratien Bertrand, były
Wielki Marszałek armii francuskiej.
– On ma na to za słaby żołądek. Wystarczy mu skaleczenie w palec, żeby wyrzygał z siebie flaki.
Bonaparte przytaknÄ…Å‚, ubawiony.
– No to może jego brat? To niezły zawadiaka. Ma dosyć fantazji, żeby poszczuć na mnie swoją
sforę zabójców. Z pewnością pali się do sukcesu, nieprawdaż, Cipi?
Francheschi Cipriani zacisnął wąskie wargi, starając się stłumić uśmiech. Tylko w ciągu ostatnich
dziesięciu lat zdarzyło się co najmniej trzydzieści chybionych zamachów na życie Bonapartego, wszystkie z
poduszczenia zawziętego księcia d'Artois. Ostatni płatny zabójca rzucił bombę w przejeżdżający powóz
cesarza i pojazd wyleciał w powietrze na kilka metrów w górę, razem z końmi i wszystkim co tam było.
Zamachowiec miał pecha, że podmuch oberwał mu tylko nogi, bo pożył na tyle długo, by dowiedzieć
się, że powóz był pusty, a Napoleon znajduje się trzydzieści kilometrów od miejsca zamachu.
W odróżnieniu od reszty mężczyzn stojących przy drzwiach, którzy miny mieli skwaszone, Cipriani
mógł sobie pozwolić na uśmiech. Nie był ani żołnierzem, ani dworakiem. Ubrany był jak człowiek
wyższego stanu, ale w mgnieniu oka potrafił się przedzierzgnąć w oberwańca w śmierdzących
łachmanach i ukryć wystające kości policzkowe pod kilkudniowym zarostem. Mistrz w szpiegowskim
fachu i groźny skrytobójca stojący ponad prawem – oto kim był Franceschi Cipriani, człowiek, który
odkrył, że Sprzymierzeni mają zamiar przenieść Napoleona z Elby na nowe miejsce zesłania, gdzieś dalej
od Europy, i który zorganizował ucieczkę cesarza z wyspy i triumfalny powrót do Francji.
Przez sto dni Napoleon dziarsko przemierzał Francję na czele armii oddanej mu bezgranicznie i
żądnej pomsty za poniesioną klęskę. Gdy jednak przed czterema tygodniami został pobity pod Waterloo
– w bitwie, która mogła i powinna być wygrana – nie miał innego wyboru, jak nocą gnać konno z wiatrem
w zawody przez puste ulice i wiejskie drogi do niewielkiego portu Rochefort, a stamtąd szukać ucieczki na
wysepkę Aix, do ponurego kamiennego domku z widokiem na ujście zatoki. Mając na karku cztery wrogie
armie, nie miał już dokąd uciekać i nie miał czego ukrywać prócz gniewu i wzgardy.
Jakąś cząstkę tej wzgardy ściągnął na siebie swą kamienną twarzą inny z obecnych.
– Dziwi mnie twój spokój, mój jastrzębiu. Nic mi nie masz do powiedzenia?
Mężczyzna, do którego skierowano pytanie, stał na granicy cienia, szerokim ramieniem wsparty o
ścianę. Nosił elegancki szlachecki ubiór
– surdut z cienkiej wełny z wysokimi klapami, jedwabną haftowaną kamizelkę, której cena równała
się rocznemu żołdowi szeregowca, oraz muślinowy krawat tak biały i tak misternie zawiązany, jakby
jego właściciel właśnie wracał z wieczornego przedstawienia w operze. Wzrostem znacznie przewyższał
wszystkich obecnych, o szerokość dłoni górował na Ciprianim, który z kolei był o głowę i pół ramienia
wyższy od przysadzistego Bonapartego. Rysy mężczyzny skrywał cień, lecz uśmiech, z którym odpowiadał
na pytanie cesarza, odsłaniał biel zębów równie nieskazitelną, jak biel kołnierza.
– Co jego ekscelencja chciałby usłyszeć? Armia pruska jest o dzień drogi za nami, Szwedzi blokują
drogi od północy, Hiszpanie od południa. Wszyscy oni tylko czekają, żeby ekscelencja spróbował się
przebić, bo wtedy już by im nie był potrzebny podpis marionetkowego króla na nakazie egzekucji.
– Montholon i De Las Cases... – Napoleon przerwał i ruchem głowy wskazał dwóch mężczyzn
stojących obok Bertranda – .. .radzą mi przedostać się do Ameryki. Koloniści byli naszymi
sprzymierzeńcami, gdy sami walczyli z Anglią, i nie będą zbyt skorzy mnie wydać.
– Zgadzam się, że to mądry plan, ekscelencjo, tylko jak tam dotrzeć?
– W źrenicach wysokiego mężczyzny odbił się blask świecy. Oczy miał wyraziste, ciemnobrązowe,
prawie tak ciemne, jak gęste pukle włosów opadające mu na kołnierz. – „Bellerofont" to okręt liniowy
wyposażony w siedemdziesiąt cztery działa, obsadzony tą samą waleczną załogą, która siała spustoszenie
pod Trafalgarem. Na brzegu strażnicy stoją na każdym molo, w każdej osadzie roi się od żołnierzy,
patrole obserwują każdy skrawek wybrzeża. Ekscelencja zakutany w szmaty mógłby ukryć się w zęzie łodzi
któregoś z miejscowych rybaków, lecz ostrzegam, że nawet naj– podlejsza krypa jest starannie
przeszukiwana. Czy ekscelencja naprawdę chce, by go odkryto zagrzebanego w stosie rybich głów?
Wzdrygam się na myśl o przezwiskach, jakie nadadzą, panu wówczas gazetowe pismaki.
Niesforny kosmyk włosów spadający na wysokie czoło Napoleona jakby nagłe pociemniał na tle białej
skóry, gdy cesarz zbladł, zdradzając, że bez zbędnych słów świadom jest ogromu pohańbienia, jakie mu
grozi.
– Do niedawna nosiłem koronę królów Francji, panowie. Nie zamierzam jej zamienić na czapkę
rybaka ani teraz, ani w przyszłości.
– Ależ, sire – zaprotestował któryś z niższych oficerów – nie może pan tak po prostu tkwić tu
bezczynnie. Brytyjski wywiad wszędzie ma swoich szpiegów. Do rana pana obecność na Aix będzie
najlepiej znanym sekretem w Europie.
– I na to właśnie liczę – odrzekł spokojnie Napoleon. – Rano niczego już nie będzie trzeba ukrywać.
Lord Westford nie będzie potrzebował zastępu szpiegów, którzy by za mną węszyli, bo będzie dokładnie
wiedział, gdzie jestem przez cały czas. Zapewniam was – dodał – że mamy plany wyjścia z tego
niefortunnego położenia, ale nim nadejdzie czas, by je zrealizować, muszę jeszcze raz udać pokorną
owieczkę, drżącą na każdą wzmiankę o rzeźni. Generale Montholon, zechce pan wysłać słówko do naszego
dzielnego rodaka, gotowego prześliznąć się przez blokadę, i przekazać mu, że rezygnujemy z jego usług.
Pułkowniku Bertrand, czy wystosował pan list do kapitana „Bellerofonta" z wiadomością, że jestem
gotowy złożyć szpadę w jego ręce?
– Doręczono ten list przed godziną.
– Tak się składa, że jutro mamy czternasty lipca – ciągnął Napoleon.
– Dzień, w którym Bastylia padła, zdobyta przez obywateli Francji, dzięki czemu wstąpiliśmy na drogę
chwały i honoru. I będzie to honor, panowie
– wspaniały honor angielski, który nas teraz ocali, gdyż przekonam brytyjskiego kapitana, że przybędę
do niego w pokoju, by zdać się na łaskę narodu angielskiego. Jak grecki wódz Temistokles, którego skazano
na banicję, gdy pokonał Persów, szukam azylu u nieprzyjaciół i oddaję się pod ochronę praw, którym jest
posłuszny książę regent Anglii.
– Naprawdę sądzi ekscelencja, że panu uwierzą? – spytał Anglik.
– A czemu by nie? Przez trzydzieści pięć lat z moich czterdziestu sześciu rozgrywałem bitwy i
rozstrzygałem wojny takimi czy innymi sposobami. Wątpię, czy Wellington, urodzony w tym samym
roku co ja, robił to co ja przez połowę tego czasu, a przecież już ogłosił, że pragnie spędzić resztę życia
gdzieś na angielskiej wsi, z dala od świata. Trudno powiedzieć, czy naprawdę wycofa się z życia
publicznego, ale konsekwentnie stwarza wokół siebie iluzję łagodności.
– I pan robi to samo? Stwarza iluzję?
To nie Napoleon, lecz Cipriani zacisnął powoli wargi w złośliwym uśmiechu.
– Jestem pewien, że nie oczekuje pan od nas wyjawienia wszystkich sekretów, kapitanie?
Gdybyśmy to uczynili, byłyby to sekrety bardzo źle strzeżone.
Bertrand, a w ślad za nim inni oficerowie, cofnęli się pospiesznie, stawiając przesadnie długie kroki. Dla
żadnego z nich nie było tajemnicą, że Cipriani nie ufa angielskiemu najemnikowi, mimo że sam go
zaangażował razem z jego okrętem, organizując ucieczkę cesarza z Elby. Nikt nie był też zaskoczony, że Anglik
po dziesięciokroć odwzajemniał wrogość i podejrzliwość. Dziwne wydawać się mogło to tylko, że obaj jeszcze
żyli. Znać było w tym rękę jedynego człowieka zdolnego powstrzymać ich, by w jakimś ustronnym miejscu
nie popodrzynali sobie gardeł pod osłoną nocy, i ten właśnie człowiek uniósł dłoń z westchnieniem
rozgoryczenia.
– To nie jest pora ani miejsce, byście sobie urządzali zawody, który dalej sika – rzekł Bonaparte. – Na
razie dziękuję wam wszystkim, panowie. Zostawcie mnie samego, żebym ułożył list do brytyjskiego
kapitana i znalazł dość przekonujące wyrazy skruchy. Cipi, czy na tej wyspie zapomnianej przez Boga i
ludzi nie natrafiłeś na jakieś przyzwoite wino?
– Czy może być butelka pana ulubionego
vin de Constancel
Bonaparte odprawił pozostałych
niecierpliwym machnięciem dłoni.
Kiedy odeszli, sięgnął po ciężką zieloną butelkę wydobytą nie wiadomo skąd przez Ciprianiego.
– Ty nigdy mnie nie zawiodłeś, przyjacielu – powiedział w zamyśleniu, przechodząc z
przyjemnością na dialekt korsykański, którego używali obaj, gdy byli sam na sam.
– I nigdy nie zawiodę – przyrzekł Cipriani. –Niech ekscelencja pozwoli mi go teraz zabić. Dziś w
nocy. Już go nie potrzebujemy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]