Cabot Meg - Bezpieczne miejsce, ❹►EBOKI ™ ▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬, Cabot Meg

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MEG CABOT
BEZPIECZNE MIEJSCE
1
O zamordowanej dziewczynie dowiedziałam się dopiero pierwszego dnia szkoły. To nie
moja wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie w domu. Gdybym była,
jasne, że przeczytałabym o tym w gazecie albo usłyszała w wiadomościach czy gdziekolwiek.
Albo dowiedziałabym się od ludzi.
Ale akurat mnie nie było. Tkwiłam cztery godziny jazdy samochodem na północ od
domu, wśród wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej przyjaciółki, Ruth Abramowitz.
Państwo Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w
tym roku zaprosili również mnie.
Na początku nie miałam ochoty jechać. Skazywać się na towarzystwo Skipa na całe dwa
tygodnie?! No nie, dziękuję - Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem. Chociaż ma szesnaście lat,
nadal przeżuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedzieć, jak się
zachowywać. A do tego, mimo kupionego za pieniądze z barmicwy transarna, jest kimś w
rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w naszym mieście.
W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec
zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani innego telefonu niż jego własna
komórka, używana wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych, kiedy na przykład któryś z jego
klientów trafi za kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem).
Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale nie, dziękuję”.
Potem jednak moi rodzice oświadczyli, że spędzą ostatnie dwa tygodnie sierpnia,
odwożąc mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie miał zacząć studia, a
w tym czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, żeby zająć się mną i moim drugim bratem,
Douglasem.
Nie szkodzi, że ja mam szesnaście lat, a Douglas dwadzieścia i nie potrzebujemy opieki
dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która ma obsesję na punkcie pasjansa i
mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose
przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy nie.
Nie podobało mi się. Zamiast wrócić do domu po miesiącu pracy w charakterze
wychowawczyni na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych Muzycznie, pojechałam z
Abramowitzami na wydmy.
Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i wieczorem
kanapki z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w towarzystwie cioci Rose,
która z zapałem opowiada, jak to w czasach jej młodości tylko łatwe dziewczyny nosiły
ogrodniczki.
Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.
Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy.
I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze.
Nie, nie, to wcale nie znaczy, że świetnie się bawiłam. Właściwie nie bawiłam się wcale,
bo kiedy ja odwalałam swoją robotę na obozie Wawasee, Ruth w pocie czoła doskonaliła swoje
umiejętności społeczno - towarzyskie i przygruchała sobie chłopaka.
Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał - także mieli
domek na wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth.
Cieszyłam się razem z nią. Scott był pierwszym prawdziwym chłopakiem Ruth - no
wiecie, pierwszym facetem, który odwzajemniał jej sympatię i nie miał nic przeciwko trzymaniu
jej za rękę przy ludziach.
Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem spędza te dwa
tygodnie, prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające. Większość czasu za dnia
przeleżałam na plaży, czytając stare magazyny, a większość wieczorów, próbując pobić Skipa w
Crash Bandicoot na playstation.
O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane.
Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w tym czasie w
domu, więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak - jeśli można go tak
nazwać - zadzwoni. A według Ruth to istotny punkt sztuki uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie
telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś,
i przychodzą mu do głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym.
Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia.
Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale.
Chłopak musi faktycznie zadzwonić.
Jeśli nie zadzwoni, to wcale się nie dowie, że cię nie ma w domu. A mój chłopak -
powinnam raczej powiedzieć: facet, który mi się podoba, jako że właściwie nie jest moim
chłopakiem; w życiu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stąd, że
jestem, jak to się ładnie mówi w moim ukochanym stanie Indiana, osobą nieletnią, a randka z
osobą nieletnią pachnie więzieniem. Przynajmniej dla kogoś takiego jak on.
Bo on jest pod nadzorem kuratora.
Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił.
Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim Ruth.
Uważam, że to nie w porządku tak go nazywać, ponieważ Rob nigdy mnie nie oszukał.
To znaczy, kiedy tylko dowiedział się, że mam szesnaście lat, dał mi jasno do zrozumienia, że
między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez następnych parę lat.
Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu.
No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem tuż przed
świtem, albo twarde jak deska mięśnie brzucha, czy też śliczniutkiego indianę, złożonego
własnoręcznie do kupy we własnej stodole.
W każdym razie zniknęłam na dwa tygodnie. Miałam wakacje, no nie? Bez telefonu,
telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.
Skąd miałam wiedzieć, że zginęła jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie
powiedział.
Aż do rozpoczęcia roku szkolnego.
Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku.
Zawsze w auli zajmowałam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, że wtedy siadamy w kolejności
alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na literę M, zaraz po Amber Mackey.
Amber Mackey zawsze siedziała przede mną. Zawsze.
Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale.
Nie wiedziałam, dlaczego. Skąd miałam wiedzieć? Amber nigdy przedtem nie opuściła
pierwszego dnia w szkole. Nie była tytanem pracy, przykładała się mniej więcej tak jak ja, ale
pierwszego dnia szkoły nic się nie robi, więc dlaczego miałaby nie przyjść? Poza tym, w
przeciwieństwie do mnie, Amber lubiła szkołę. Była cheerleaderką. Zawsze pełna entuzjazmu.
Znacie ten typ.
To taka dziewczyna, po której, bo ja wiem, spodziewacie się, że pojawi się pierwszego
dnia w szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną.
Uczniowie zaczęli się schodzić. Dziewczyny zachowywały się z wystudiowaną
niedbałością - zupełnie jakby nie spędziły całego ranka przed lustrem, wybierając ciuchy, które
najlepiej podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych pasemek.
Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdążyliśmy już świetnie
zapamiętać, kto za kim siedzi - i zaczęły się rozmowy: „Jak tam wakacje?” albo: „Boże, ale się
opaliłaś”, albo: „Ta spódnica jest super!”
Potem rozległ się dzwonek i wszedł pan Cheaver z dziennikiem. Kazał nam usiąść i mimo
że była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar energii.
Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział:
- Mastriani.
Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku uczył mnie
historii, więc nie mógł mnie nie poznać. Razem z Ruth wydałyśmy sporą część zarobionych na
obozie pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś pod wpływem Ruth włożyłam do
szkoły spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch., jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w
szkole w czymś innym niż dżinsy i T - shirt.
Ruth twierdziła, że najlepszym sposobem na Roba byłoby umówienie się z innym
chłopakiem (tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam, zgodnie z zaleceniami
Ruth, „podjąć wysiłek”. Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp do głów. Ale nie, dlatego, że
chciałam zwabić ewentualnych wielbicieli, tylko dlatego, że wróciwszy poprzedniego dnia
bardzo późno (Ruth absolutnie odmawia przekraczania dozwolonej prędkości, nawet jeśli w
zasięgu wzroku nie ma żadnego miejsca, gdzie mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam
innego czystego ubrania na zmianę.
Być może, pomyślałam, pan Cheaver nie rozpoznaje mnie w minispódniczce i
bawełnianym sweterku. Powiedziałam:
- Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę.
- Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając samogłoski.
- Przesuń się o jedno miejsce.
Spojrzałam na puste miejsce z przodu.
- Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się spóźni. Ale to
jej miejsce.
Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie, chociaż
zgodnie z definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej.
Ta jednak wydawała się cichsza niż przeciętne cisze. Tak jakby wszyscy z jakiegoś
powodu wstrzymali nagle oddech.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • natro.keep.pl
  • Copyright 2016 Lisbeth Salander nienawidzi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
    Design: Solitaire